Na skraju bezludnej uliczki, zasypanej śniegiem, leżał mężczyzna. Jego twarz otaczały wilgotne włosy, a usta sinały od zimna.
Ledwo oddychał. Jego ręce i nogi prawie nie reagowały, a świadomość ulatywała jak piasek przez palce.
Wiatr, bezlitośnie smagający jego wyczerpane ciało, zdawał się drwić. Przechodnie, rzadcy i spieszący się, omijali go z daleka.
Próbował się poruszyć, ale za każdym oddechem fala bólu zalewała go. W jego oczach przesuwały się obrazy – ciepły dom, matka gotująca w kuchni i młodsza siostra ze swoim radosnym śmiechem.
„Mamo… przepraszam…” – wyszeptał tylko ustami, ale jego głos zginął w wyciu zimowego wiatru.
Kobieta przechodząca obok nagle się zatrzymała.
Była ubrana w ciemny płaszcz, z szalikiem owiniętym wokół oczu, najwyraźniej wracała z pracy. Zauważywszy go, zmarszczyła brwi, a potem podeszła bliżej.
– Znowu pijak – rzuciła, machając ręką.
Ale jedna myśl, jak młot, uderzyła ją w sumienie: „A co jeśli on umiera?” Kobieta odwróciła się, zawahała, a w końcu postanowiła wrócić.
Nazywała się Anna Pietrowna, mieszkała sama. Miała twardy charakter, ale gdzieś głęboko w sobie skrywała niewielką, lecz żywą dobroć.
– Hej, żyjesz? – zapytała, pochylając się nad mężczyzną.
Ledwo otworzył oczy.
– Pomóż… – wyszeptał cicho.
– Co to ma być! Potrzebujecie karetki!
– krzyknęła Anna, wyciągając telefon.
Połączenie do pogotowia było długie i męczące.
Kobieta złościła się na powolność dyspozytora, podczas gdy mężczyzna na śniegu starał się wyjaśnić, że w jego kieszeni jest kartka.
Na niej znajdował się numer telefonu.
Rozwinęła zmiętą kartkę i, ledwie rozpoznała cyfry, wybrała numer. Nikt nie odpowiedział…