Już trzeci dzień pies nie odchodził od stodoły, żałośnie skomląc i przyciągając uwagę. Dopiero wtedy ludzie w końcu otworzyli drzwi…

Już trzeci dzień pies nie odchodził od stodoły, żałośnie skomląc i przyciągając uwagę. Dopiero wtedy ludzie w końcu otworzyli drzwi…

Dziesięć lat temu we wsi Koljutkino pojawił się stary pies, którego wówczas nazywano Liocha. Był psem sierżanta, ale kiedy jego pan został przeniesiony, zwierzę pozostawiono. Bezdomny przeszedł wszystkie podwórza, wszędzie zaglądał i ostatecznie osiedlił się przy starej szopie za domem nieżyjącej już Serdianko. Pod szerokim daszkiem, gdzie wiosną składowano drewno, ułożył sobie legowisko ze starego worka, a ludzie nadali mu nowe imię — Tocha.

Nikt się nim specjalnie nie interesował: był stary, półślepy, z obciętym ogonem i poszarpanym uchem. W takich psów we wsi było mnóstwo. Czasem ktoś rzucił mu coś do jedzenia: Manka podrzucała mu suchego chleba, a Sanicz, mechanik, czasem kość. I tyle.

W połowie sierpnia stało się coś dziwnego: zamknięto piekarniczy kiosk przy przystanku autobusowym i mieszkańcy musieli chodzić do sklepu spożywczego. Tochy to jednak nie obchodziło — spał pod szopą i tylko czasami schodził do jeziora, by się napić.

Jednak w czwartek, wcześnie rano, szkolny stróż Piotr Iwanowicz zauważył, że pies nie odchodzi już od progu szopy. Leżał z wyciągniętą szyją i co jakiś czas wydawał ciche skomlenie. W południe bliźniaki Trofimowowie znalazły go tam i przyniosły kawałek kurzego karku. Tocha powąchał, ale nie tknął.

— Co mu jest? — zapytał Wadik Trofimow.

— Głupi jesteś — wzruszył ramionami Kolia. — Stary już, nie kuma niczego.

Do wieczora i dorośli zaczęli o nim mówić.

— Słyszałeś? Tocha już trzy dni siedzi na progu! — powiedział elektryk Giomin.

— Miejsce sobie wybrał na śmierć — skwitował staruszek Teriochin.

— Piotrze Iwanowiczu, zerknij pan na niego — poprosiła sprzedawczyni. — Może chory?

— Zwykły pies — mruknął stróż. — Jak nie zacznie śmierdzieć, to nie moja sprawa.

Czwartego ranka stało się jasne: pies nadal tam był. Węszył przy drzwiach, słabo machał kikutem ogona, a potem podniósł głowę i zawył tak żałośnie, że Lidia Kapitonowna, emerytowana pielęgniarka, wyszła z domu naprzeciwko.

— Piotrze Iwanowiczu! — zawołała. — Zobacz pan! Wyje jak opętany!

Stróż odłożył gazetę i z ciężkim sercem podszedł do szopy.

— Tocha, ogłuchłeś? — warknął. — Odejdź stąd, pchły roznosisz!

Pies się nie ruszył, tylko bardziej przykleił się do drzwi.

— Chyba już koniec — szepnął Piotr Iwanowicz. — Trzeba zajrzeć.

Drzwi łatwo ustąpiły: stara zasuwka się złamała. Stróż wszedł do środka i zamarł: uderzył go zapach stęchlizny i słodka woń.

— Co jest do diabła… — szepnął, zapalając latarkę.

W środku, na zgniłym materacu, siedziała dziewczynka, około czterech lat. Miała zapadnięte policzki, wielkie oczy i mocno tuliła do siebie małego kotka. Wokół leżały resztki suchego chleba i muchy.

Obok niej leżała kobieta. Spała — a raczej…

— Mama się zmęczyła… — szepnęła dziewczynka, ściskając rączkę matki. — Musimy być cicho, żeby jej nie obudzić…

Piotr Iwanowicz zamarł.

— Boże…

Wybiegł na zewnątrz:

— Lidio Kapitonowno! Dzwoń po karetkę! Ludzie, szybko!

W ciągu kilku minut cała wieś się zebrała. Lidia Kapitonowna zbadała kobietę i zaczęła płakać:

— Za późno… Nie żyje od trzech, czterech godzin…

Mała, Katia, tylko szeptała coś do swojego kotka. Tocha trzymał głowę na jej kolanach, jakby ją chronił.

Zanim przyjechały karetka, policja i przedstawiciele władzy, wyjaśniło się, co się stało. Kobieta była z sąsiedniej wioski, uciekła od partnera: „Groził mi”, „Pił”. Przenocowały w polu, chciały jakoś przeczekać noc. Kobieta była ciężko chora, a od zużytych opakowań po lekach widać było, że brała coś od dawna. Rano Katia obudziła się sama.

— Płakałaś? — zapytano ją.

— Chodziłam… — pokiwała głową.

— A co jadłaś?

— Pies… przynosił… Nie widziałam skąd…

Sąsiadka, Semeniuta, westchnęła: na podwórzu było pełno nadgryzionych bułek. Stary pies musiał je zbierać: żebrał w sklepie, grzebał w śmieciach i przynosił dziewczynce przez szparę.

— Pies ją karmił? — zapytał ktoś.

— Tak — potwierdził lekarz. — Powinniśmy mu podziękować.

Wieść rozniosła się po całym Koljutkino: „Nasz Tocha — karmiciel!”, „Stary, ale mądry!”. Wszyscy zaczęli mu przynosić jedzenie. Tocha nie odstępował kocyka, na którym leżała Katia: odprowadził ją aż do karetki, drapiąc w jej drzwi.

Został tam: pielęgniarki mu pozwoliły:

— Dobra, staruszku, śpij pod oknem.

Wieczorem wszyscy przynosili mu coś do jedzenia: kaszę, mleko, kiełbasę. Tocha zjadał niewiele, głównie czekał.

Trzy dni później przyjechał burmistrz i telewizja, by zrobić reportaż: „Bezdomny pies, który uratował dziecko”. Na kamerze Tocha patrzył poważnie: jedno oko miał zmętniałe, ale ogon mu się wesoło poruszał. Katia siedziała na łóżku, przytulając kotka, i uśmiechała się.

Przyznano mu medal „Odważne Serce” i nowe imię: Tytan. Ale mieszkańcy wiedzieli: dla nich zawsze będzie Tochą. Najważniejsze — zebrali pieniądze na leczenie Katii i obiecali, że piekarniczy kiosk znowu otworzą.

— Widzisz, staruszku — pogłaskał go Piotr Iwanowicz po głowie — w trzy dni zrobiłeś więcej niż nasi radni przez rok.

Pies ziewnął i położył łeb na jego bucie.

We wrześniu Katia wróciła do wsi: serce miała słabe, ale były nadzieje. Dom dziecka szukał dla niej miejsca do czasu, aż ojciec wyjdzie z więzienia. Matkę… pożegnały dwie sąsiadki. Babcia w Samarze była przykuta do łóżka.

Tocha szybko znalazł dom. Dyrektorka szkoły, Zoja Andriejewna, powiedziała:

— Tocha zostaje z nami. Będzie naszym szkolnym strażnikiem. Żywa lekcja dobroci.

Przy wejściu do szkoły zbudowano mu budę. Klasy przynosiły mu jedzenie na zmianę: najmłodsi mleko, starsi mięso, a nauczyciel WF-u witaminy.

Katia mieszkała w szkolnym internacie, ale cały dzień spędzała przy budzie:

— Tocha, jesteś moim przyjacielem?

Pies podnosił głowę: jedno oko już nie widziało, ale drugie świeciło się jasno. Węszył w jej kieszeni — zawsze znalazł tam coś dobrego.

Rok później, na „Festiwalu Ratownictwa”, uczniowie śpiewali, a honorowym gościem był Tocha z wstążką, siedzący przy Katii. Przedstawiciel gminy odczytał:

— „Za wierność i uratowanie życia nagradza się psa Tochę.”

Wszyscy bili brawo. Tocha nie rozumiał zamieszania, ale czuł dłoń Katii na swoim karku. I to mu wystarczało.

— Dziękuję ci, przyjacielu — szepnęła dziewczynka. — Bardzo się wtedy bałam.

Pies westchnął i cicho dmuchnął na jej rękę. I tak historia starego bezdomnego psa — bez rasy, bez medali — została w historii szkoły jako pierwsza lekcja: że największa mądrość to po prostu usiąść obok — i zostać.

Like this post? Please share to your friends: