W 1990 roku podrzucono mi dwoje chorych dzieci. Opiekowałam się nimi jak własnymi, ale jednego z nich nie udało mi się uratować
— Wierzysz w cuda, Mario? — zapytał Fiodor, siadając na schodku werandy, wycierając pot z czoła. — W to, że niebo nagle odpowiada na twoje modlitwy?
— Wierzę w pracę i wytrwałość, — odpowiedziała Maria, dotykając jego ramienia. Zatrzymała się, przymrużając oczy na końcu zakurzonej drogi. — Spójrz…
Lipcowy żar zawisł w powietrzu, jak stopione szkło. Wieś wydawała się opuszczona pod palącym słońcem.
Przez drżące powietrze dostrzegli dwie małe sylwetki, powoli zbliżające się do ich domu. Fiodor zmrużył oczy, zasłaniając je dłonią. Dzieci. Dwóch chłopców, trzymających się za ręce, szło drogą, potykając się, jakby wyczerpani długą wędrówką.
Fiodor wstał. Maria już zeszła z werandy, trzymając ręce na piersi.
— Są boso — wyszeptała — i wyglądają, jakby nic nie miały.
Gdy zbliżyli się, okazało się, że starszy z nich miał około siedmiu lat, z drobną twarzą i nieufnym spojrzeniem. Młodszy, mający około czterech lat, trzymał się mocno brata i ledwie unosił nogi. Byli pokryci kurzem, ich wargi były suche, a spojrzenie zmęczone, ale… przerażone? Pełne nadziei?
— Gdzie mieszkacie, kochani? Gdzie są wasi rodzice? — zapytała Maria, klękając przed nimi.
Starszy chłopiec patrzył na nią przez chwilę, jakby ważył, czy może jej zaufać. W końcu odpowiedział chrapliwie:
— Mama… umarła. Tata powiedział, żebyśmy przyszli tutaj. Do pani Marii.
Maria i Fiodor spojrzeli na siebie. Maria przyłożyła rękę do ust.
— Ja jestem panią Marią. Ale… nie znam was.
— Tata cię znał — odpowiedział chłopiec. — Powiedział: „Maria was uratuje”. A potem… zniknął. Szliśmy długo… spaliśmy w stajniach. Kilka osób dało nam chleb. Nie wiemy, gdzie jest teraz.
— Jak się nazywacie? — zapytał cicho Fiodor.
— Timofiej. A to jest Kola. Jesteśmy braćmi.
Maria pogłaskała ich zakurzone głowy. Jej serce ścisnęło się.
— Chodźcie do środka, dzieciaki. Mam jedzenie i wodę.
Fiodor otworzył drzwi, a chłodny powiew domu otulił ich. Maria przyniosła wodę, wczorajsze ciasto, chleb. Timofiej jadł cicho, uważając, by młodszy brat zjadł więcej. Kola zasnął na ramieniu Marii, gdy jadł.
Fiodor usiadł przy oknie, napił się trochę wina i patrzył na światło.
— Skąd przyszli? I dlaczego do ciebie?
— Czasami to nie my szukamy cudu, to cud nas znajduje — odpowiedziała cicho Maria. — Może tata ich znał. A może po prostu powiedział moje imię… Ale teraz są tutaj. Są żywi. A jeśli nie my, to kto?
— Chcesz, żeby zostali?
— Gdzie mają pójść? Do domu dziecka? Z powrotem na ulicę? Spójrz na nich. Zawsze chciałeś syna. Teraz masz dwóch.
Fiodor zamilkł, patrzył na zachodzące słońce. Pamiętał, jak sam kiedyś był samotny na drodze. Chciał tylko usłyszeć: „Zostań”.
Minął tydzień. Dzieci przyzwyczaiły się do domu. Timofiej pomagał Fiodorowi w ogrodzie. Kola chodził za Marią wszędzie, trzymając się jej sukni.
Maria zaczęła formalności. W mieście jedni ją chwalili, inni mówili, że jest szalona. Nie słuchała ich. Dzieci były już jej.
Jednej nocy Kola obudził się płacząc — wołał swoją mamę. Maria przytuliła go, śpiewając, aż znowu zasnął.
— Jesteś moją mamą? — zapytał we śnie.
Łza spłynęła jej po policzku.
— Jeśli chcesz… tak, jestem — wyszeptała.
Przyszła jesień. Procedury postępowały. Ludzie przyzwyczaili się do dzieci. Pewnego popołudnia Timofiej podszedł do Marii na werandzie.
— Pani Mario… to znaczy… mamo… mogę cię tak nazywać?
Maria przytuliła go.
— Oczywiście, synku. Cokolwiek wychodzi z serca, jest dozwolone.
Fiodor stanął w drzwiach, patrzył na nich, usiadł obok i objął ich oboje.
— Wierzę. Teraz już tak. Jesteście cudem.
Na niebie zapaliły się pierwsze gwiazdy. A w ich sercach panował spokój. Bo teraz byli w swoim domu.