Mój tata kończy 99… 9 maja… Od 1922 roku… Tak się to wszystko potoczyło…

Mój tata kończy 99… 9 maja… Od 1922 roku… Tak się to wszystko potoczyło…

W przeddzień jego urodzin i święta mówię mu: „Tato, chodź, umyję cię”. Wyciągnął ręce prawie od razu: „Chodź, synu”. Mój tata od trzech lat już nie chodzi. Wcale. Leży… Ale jak dobrze, że wciąż jest ze mną! Nie, źle to powiedziałem: dobrze, że to ja jestem z nim. Nie możecie sobie wyobrazić, jakie to szczęście, mając 57 lat, czuć się młodszym, „synem taty”. Jak bardzo jestem szczęśliwy!

Biorę go na ręce, delikatnie… Niosę do łazienki. Tam siadam go na specjalnej ławce, którą dla niego kupiłem, i rozbieram.

Mój tata wciąż jest… nieźle! Ciało ma białe jak papier, bardzo chude, ale na piersiach wciąż skręcone siwe włosy. A na głowie włosy śnieżnobiałe, przypominające źdźbła stepowego perzu. Nigdy nie widziałem perzu, ale wyobrażam sobie, że powinien wyglądać tak, jak włosy mojego taty: miękki, suchy i gorący. I młody, mimo białego koloru.

Myję mu głowę. Siedzi spokojnie. I czuję palcami, co myśli. Wspomina. Ach, jak bardzo kocham te chwile, kiedy zostajemy sami i nikt nam nie przeszkadza, żebyśmy byli razem. Ojciec i syn. Razem. I czekam na jego opowieści. Różne. O życiu. Albo o śmierci. Sporo widział przez swój prawie wiek.

Wiem, czuję, że dzisiaj będzie mówił o wojnie, bo mój tata walczył. Jest wojownikiem…

— Wiesz, zabiłem człowieka w 1943 roku, koło Kurska…

— Ale to była wojna, tato, nie dało się nie zabijać…

— Mówię ci: Zabiłem człowieka. Mojego przyjaciela, Sieriożę Stepanowa…

I mój tata przenosi się myślami daleko ode mnie. Do Kurska. 70 lat wstecz.

A ja klęczę przed nim, polewam wodą jego nogi, żeby nie zamarzły, żeby, broń Boże, nie przestał mówić…

— A potem, wiesz (mój tata często wydłuża samogłoski, kiedy wspomina), ta bitwa została opisana we wszystkich podręcznikach i nazwana Bitwą na Łuku Kurskim. Wtedy nie wiedzieliśmy, że tworzymy historię. Byliśmy po prostu młodzi i chcieliśmy żyć. Ale jeszcze bardziej chcieliśmy pokonać wroga (mój tata jest językoznawcą, dlatego często używa starosłowiańskich słów, z przyjemnością). A z Sieriożką byliśmy z tej samej wsi. Znaliśmy się jeszcze przed szkołą. Nie byliśmy przyjaciółmi, raczej po prostu sąsiadami. Dobrymi sąsiadami. A kiedy przyszło nam służyć i walczyć razem, wtedy zaprzyjaźniliśmy się. Wiesz, synu, zawsze trochę mu zazdrościłem: był takim lekkim człowiekiem. Zawsze było z nim cicho, ciepło i radośnie. Czasem zaczynałem mu opowiadać, jaki byłem odważny i popularny w naszym mieście. On słuchał, cicho świecąc swoimi wiosennymi oczami (miał je zawsze wiosenne, nawet jesienią… są tacy ludzie…)

— Tak, tato, rozumiem, spotkałem też takich…

— Dobrze, więc, — mówi mój tata i patrzy na mnie swoimi oczami Sieriożki Stepanowa. Patrzy mocno, wiosennie. Ale rozumiem, że nie patrzy na mnie, a patrzy w głąb siebie, patrzy w swoje życie.

— Patrzy, patrzy, a potem mądrze się uśmiecha, i wiem, że Sieriożka widzi, że kłamię, że upiększam rzeczywistość. Ale nie czuję się winny pod tym spojrzeniem. Chciałbym mu wszystko opowiedzieć. Ale już nie kłamać, tylko powiedzieć prawdę, jak to naprawdę było:

— Tak naprawdę kłamię, Sieriożka. Nie miałem jeszcze dziewczyny. Nie zdążyłem. Nie miałem czasu…

— Nic, Boriasza (on nazywał mnie tylko tak – Boriasza. A kiedy spotkałem twoją mamę i ona mnie tak nazwała, od razu się w niej zakochałem!)… Nic, Boriasz, jeszcze znajdziemy sobie najpiękniejsze dziewczyny. Teraz gdzieś tam żyją i czekają, aż wojna się skończy, żebyśmy przyszli i zobaczyli je w tłumie. Złapiemy je za ręce i nigdy ich nie puścimy. A potem weźmiemy je za żony obaj w tym samym dniu. I urodzą nam się dzieci: ja będę miał syna, a ty córkę…

Przerywam mu, sprzeciwiając się, że nie, że to ja będę miał syna…

— Widzisz, — mówi już do mnie tata, — miałem rację: urodziłeś się. Tylko że nie poślubiłem córki Sieriożki… Bo ona się nie urodziła…

Bo ja zabiłem jej przyszłego ojca. 5 sierpnia 1943 roku. Na Łuku Kurskim…

… Dopiero co wstaliśmy – i wybuch. Nawet nie zrozumieliśmy, co to było, pocisk wystrzelony z czołgu. Kiedy odzyskałem przytomność, Sieriożka leżał obok mnie i patrzył w letnie niebo swoimi wiosennymi oczami. A prawie od pasa w dół nie miał nic… Ale żył. Obudził się przede mną. I czekał, aż ja się ocknę… I mówi:

— Zastrzel mnie, Boriasza… Bo bardzo boli… I ja już rękami sprawdziłem. Została mi mniej niż połowa… Ale nie strzelaj ze swojego broni. Żeby cię nie skarżyli…

Tak powiedział: „Żeby cię nie skarżyli…”

— Mam rewolwer w kieszonce. Zastrzel mnie z niego…

I sięgnąłem do jego kieszeni…

… I mój stary tata płacze. Siedzi nagi, słaby w wannie. I płacze. Tak jak pewnie wtedy, w sierpniu 43 roku pod Kurskiem. A ja otulam go ręcznikiem, przytulam mojego „zabójcę” i czuję się starszy. I pocieszam go:

— Nie płacz, tato… Nie trzeba. Zrobiłeś wszystko, jak trzeba… W swoim życiu… Dziękuję ci, dzielny wojowniku, że wciąż jesteś ze mną…

Like this post? Please share to your friends: