Udało jej się kupić bilety tylko w jednej linii lotniczej. Nie dlatego, że w innych nie było miejsc — były. Ale tylko ta jedna zgodziła się sprzedać jej wszystkie miejsca w jednym rzędzie

Udało jej się kupić bilety tylko w jednej linii lotniczej. Nie dlatego, że w innych nie było miejsc — były. Ale tylko ta jedna zgodziła się sprzedać jej wszystkie miejsca w jednym rzędzie

Powód był prosty: niedawno przeprowadziła się do innego kraju. Na długo.
Przewoziła więc teraz do nowego domu swój największy skarb — dwie owczarki.

Wszystkie dokumenty były w porządku, pozwolenia również.
Pozostawało tylko znaleźć linię lotniczą, która zgodzi się przewieźć psy w kabinie pasażerskiej.
Znalazła się jedna. Ale pod warunkiem, że wykupi cały rząd miejsc.
To było bardzo drogie. Ale co miała zrobić?

Trzy bilety i jeden warunek:
Psy muszą mieć kagańce i być przypięte smyczami do podłokietników.
Zgodziła się. I tak nie miała wyboru.

Lot trwał osiem godzin. Stewardesy nakarmiły psy, pogłaskały je.
Były ciche, łagodne.
Przytulały się do niej, rozglądały się ze strachem po wnętrzu samolotu.
A ona je uspokajała:

— Nie bójcie się, moje kochane. Nie bójcie się — szeptała.
— Niedługo wylądujemy. I pojedziemy do naszego nowego domu. Tam jest wielki park. Będziemy w nim biegać razem i się bawić.

Owczarki słuchały jej uważnie i próbowały lizać jej twarz lub dłoń.
Wierzyły jej. Była ich mamą.
Mamą, która wzięła je, gdy były jeszcze szczeniętami. Sama je karmiła.
A mamie trzeba wierzyć. Trzeba ją kochać.

Stewardesy uśmiechały się do towarzyskich, spokojnych psów. Przynosiły im wodę i jedzenie.
Kiedy kapitan ogłosił przygotowanie do lądowania, odwiązała je od podłokietników.

Nie miała bagaży. Tylko mały plecak na plecach.
I to, co najcenniejsze — obok niej, na dwóch siedzeniach.
Dwa jej ukochane psy.

Wtedy pękło przednie podwozie. Nikt nie wiedział dlaczego.
Samolot uderzył nosem o ziemię, zaczął się ślizgać. Obróciło go, z potwornym zgrzytem wypadł z pasa i sunął po ziemi w stronę ogromnego hangaru.

W kabinie zapanował chaos. Ludzie krzyczeli, płakali. Niektórzy stracili przytomność w przejściu.
Spojrzała przez okno.
Ściana hangaru zbliżała się jak pociąg, którego nic nie mogło zatrzymać.

Przytuliła psy do siebie i powiedziała:

— Nic się nie bójcie, moje kochane. Jesteśmy razem. A razem…
Nic nie jest straszne.

Pocałowała je w wilgotne nosy.
Samolot uderzył w hangar lewym skrzydłem.
Zbiornik z paliwem eksplodował.
Straciła przytomność.

Ostatnia jej myśl:
Razem. Jesteśmy razem.

Ocknęła się przez potworny ból. Każdy mięsień, każda kość bolała.
Dwa duże, różowe języki lizały jej twarz. Dwie zatroskane pary oczu patrzyły na nią z nadzieją.
Jęcząc z bólu, podniosła się. Samolot był jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Płonął. Żar był nie do zniesienia.
Od otwartych drzwi samolotu prowadził w jej stronę ślad wygniecionej trawy.

Spojrzała na swoje psy:
— To wy mnie uratowałyście?
Zapytała.
A one zaczęły radośnie skakać wokół niej.

Wyciągnęły ją z wraku, gdy była nieprzytomna.
Zanim wszystko stanęło w płomieniach.

Nadjeżdżały karetki, wozy strażackie i policja, wyjące syreny rozdzierały powietrze.
Siedziała na ziemi, tuląc swoje dwie wybawicielki.
Płakała. A one zlizywały z jej policzków słone łzy.

Dziś spacerują po wielkim, pięknym parku. W nowym domu.
I są szczęśliwe.

A co więcej potrzeba do szczęścia, proszę państwa?
Co?
Pytam was – co?

Bo kiedy mama jest obok — niczego więcej nie potrzeba.

Czasem budzi się w nocy.
Śni jej się ta ściana hangaru, pędząca na nią z nieubłaganą siłą.
Krzyczy i siada na łóżku, roztrzęsiona.
A wtedy… one ją uspokajają.
I znów zasypia.
Przytulona do tego, co w jej życiu najcenniejsze.

To już koniec tej historii.
I nie mam nic więcej do dodania.
Bo każdy ma swoje własne skarby.

Like this post? Please share to your friends: