Cicha miłość: ostatnia wielka rola Cary’ego Granta
Cary Grant miał 62 lata, gdy w 1966 roku urodziła się jego córka, Jennifer. Przez większą część swojej kariery sprawiał wrażenie człowieka zdystansowanego – niedostępnego, związanego z perfekcyjnie wykreowanym wizerunkiem.
Ale Jennifer zmieniła wszystko. Niebawem po jej narodzinach, mimo że był u szczytu kariery, postanowił przejść na emeryturę. Zapytany o powód, odpowiedział po prostu: „Miałem już swoje pięć minut w blasku reflektorów. Teraz chcę patrzeć, jak dorasta moja córka.”
To nie był pokazowy gest. Podczas gdy inni aktorzy wciąż gonili za rolami i nagrodami nawet po siedemdziesiątce, Cary Grant spędził resztę życia na odwożeniu córki do szkoły, przygotowywaniu śniadań i uczestniczeniu w wywiadówkach. Rzadziej podróżował, całkowicie porzucił aktorstwo i zadbał o to, by być obecnym przy każdym większym i mniejszym wydarzeniu w życiu Jennifer. Przyjaciele mówili, że ojcostwo go oczarowało – w sposób, który zaskoczył nawet jego samego. „Ona uczyniła mnie lepszym człowiekiem” – powiedział kiedyś.
W swojej książce wspomnieniowej Good Stuff, opublikowanej wiele lat po jego śmierci, Jennifer Grant pisała, że ojciec nigdy nie popychał jej w stronę sławy. Zamiast tego zachęcał ją do ciekawości, życzliwości i pewności siebie. Zostawiał jej ręcznie pisane karteczki z żartami lub przypomnieniami w pudełku z lunchem. Uczył ją, jak czerpać radość z cichych, drobnych rzeczy – starych filmów, dobrych manier, poezji. „Dla mnie nie był Carym Grantem” – wspominała Jennifer. – „Był po prostu moim tatą. Zabawnym, opiekuńczym i czasami bardzo zwariowanym.”
Ich więź pozostała silna aż do jego śmierci. Gdy Cary Grant zmarł w 1986 roku, Jennifer miała zaledwie 20 lat. Pozostawił po sobie nie tylko hollywoodzką legendę, ale także dziedzictwo człowieka, który wreszcie poczuł się spełniony – nie na planie filmowym, lecz w cichej roli ojca. Jego ostatni akt nie był o tym, by zostać zapamiętanym – lecz o tym, by być obecnym.