Mąż mojej jedynej przyjaciółki…
Faina płakała w kuchni. Powodem był rozwód jej ukochanej przyjaciółki – jedynej, jaką miała w całym życiu. Kochała ich oboje jak rodzinę – własnej nigdy się nie doczekała – i teraz jej spokojny, ciepły świat nagle się zawalił.
Irina i Wiktor nie chcieli mówić, dlaczego się rozstali. „To prywatna sprawa,” powiedzieli. Faina skinęła głową. „Oczywiście, kochani, nie będę pytać. Są rzeczy, których nie mówi się nawet najbliższym przyjaciołom.”
Ale w myślach ciągle do tego wracała. Może to nie w porządku, ale nie mogła przestać się zastanawiać: kto zawinił? W takich sprawach ktoś zawsze zawini. Starała się nie osądzać – nawet czuła wstyd za swoje myśli. To przecież dobrzy ludzie. Starzy przyjaciele. Może ich ktoś skłócił? Może to tylko podejrzenia? Ale nie, to niemożliwe… Gdyby mogła jakoś pomóc, zrobiłaby wszystko – ale jak pomóc, skoro nic się nie wie? Błędne koło.
Po rozwodzie życie Fainy całkiem się zmieniło. Kiedyś spędzali razem weekendy i święta w jej domku letniskowym. Teraz została sama. A przecież było tak pięknie! Razem sadzili kwiaty, warzywa, rozmawiali o sprawach ważnych, a nie tylko o codziennych obowiązkach.
Irina była dla niej jak siostra. Znały się jeszcze ze szkoły. Irina pochodziła z wielodzietnej rodziny, mieszkali ciasno, w trudnych warunkach. Dla niej dom Fainy był jak bajka – własny pokój, zamożni rodzice, samochód – wiśniowa Wołga – i letni domek z dwoma piętrami. Prawdziwy luksus.
Wchodziło się po schodach, trzymając się poręczy z orzecha. Wokół obrazy, książki. Matka Fainy, Serafima Lwowna, była nauczycielką plastyki. Ojciec, Arkadij Pawłowicz, wykładał matematykę. Inny świat. Irina nigdy się nie przyznała, ale zazdrościła.
Wiktor często majsterkował w starym warsztacie ojca Fainy, gdy przyjeżdżał z Iriną. Czasem odpalał Wołgę – z aksamitnymi siedzeniami i drewnianą deską rozdzielczą. Nadal działała! Arkadij Pawłowicz już dawno nie żył, ale pewnie cieszyłby się, że jego narzędzia nie poszły w zapomnienie.
Faina nigdy nie uważała się za piękną. Wiedziała, że wygląda dziwnie, śmiesznie, że pewnie nigdy nie będzie miała rodziny. Rodzice próbowali ją „zeswatać” z synem znajomych, ale nic z tego nie wyszło.
Po rozwodzie Irina całkowicie zniknęła z jej życia. Faina dzwoniła, ale Irina nie odbierała. Aż któregoś dnia zadzwonił Wiktor: „Faja, mogę przyjechać? Musimy porozmawiać.”
Przyjechał w słoneczną sobotę. Faina ugotowała zupę ze szczawiu i pokrzywy, do tego osetyjskie placki – ich ulubione letnie jedzenie. Wiktor wszedł po schodach domku, który kiedyś wydawał się luksusem, a teraz po prostu starą, radziecką daczą.
Z Iriną przeżył siedemnaście lat. Gdy się pobrali, wydawała mu się taka delikatna, opuszczona. Opowiadała, że całe życie była „obca” w swojej rodzinie. Zaszła w ciążę – Wiktor był szczęśliwy. Ale Irina nie. Męczyły ją mdłości, trafiła do szpitala, a potem powiedziała, że poroniła. Lekarze uznali, że „może to i lepiej”. Obiecała, że jeszcze będą mieli dzieci. Kiedyś…
Wiktor długo nie rozumiał, że Irina śmiała się z Fainy. Mówiła o niej: „nawiedzona, śmieszna,” a pamiątki po ojcu – „złom.” Na początku Wiktor też się śmiał. Aż pewnego dnia Irina wybuchła: „Wy dwoje to jedno i to samo! Wyszłam za ciebie, bo myślałam, że jesteś mądry, a ty jesteś głupi jak but! Dzieci? Zwariowałeś? Awans ci proponowali, a ty odmówiłeś, bo cię szefowa podrywała! Zamiast kariery, łazisz po jakiejś beznadziejnej robocie za grosze!”
Wiktor nie wierzył własnym uszom. To była jego Irina?
Ale tego wszystkiego nigdy nie powiedział Fainie. Nie musiała wiedzieć, że Irina jej zazdrościła. A teraz, gdy nie miała już czego zazdrościć – tylko ją wyśmiewała.
Wiktor został. Rąbał drewno, pomagał. Potem zaczął przynosić drobne prezenty, spacerowali razem, rozmawiali o wszystkim. A Faina… zakochała się. Nie wierzyła, że ktoś mógłby ją pokochać.
Wzięli ślub zimą. W letnim domku rozpalili piec i szeptali sobie miłosne słowa.
Jesienią urodziła się mała Serafima. Czasem Fainie wydawało się, że to tylko sen. Że zaraz się obudzi i znów będzie sama.
Ale jej córka wołała ją: „mamo!” Dom wypełnił się śmiechem, krzykiem, stukiem młotka Wiktora, który jakby cegła po cegle odbudowywał życie Fainy. Jej serce, które nigdy nie znało miłości, w końcu… zakwitło.
Miała trzydzieści dziewięć lat. Faina kochała. Była kochana. Miała córkę. Miała rodzinę. I była szczęśliwa.