Od osiemnastu lat chodzę do tego samego dentysty, do małego prywatnego gabinetu. Ma na imię Borys. Borys to żywy człowiek, mniej więcej w moim wieku. Leczy mnie od lat, zna każdy zakamarek moich zębów, a jak już coś plombuje – to trzyma się latami. Czego więcej trzeba?

Od osiemnastu lat chodzę do tego samego dentysty, do małego prywatnego gabinetu. Ma na imię Borys.
Borys to żywy człowiek, mniej więcej w moim wieku. Leczy mnie od lat, zna każdy zakamarek moich zębów, a jak już coś plombuje – to trzyma się latami. Czego więcej trzeba?

Pewnego dnia nagle poczułem, że mam ząb. Nie w ogóle – konkretny ząb. I że boli.
Dzwonię do Borysa.
– Cześć, Borys, możesz rozmawiać?
– Tak, jasne…
– Boli mnie ząb, muszę przyjść.
– …
– Dlaczego milczysz? Kiedy mogę wpaść?
– Wiesz… chyba nie mogę cię teraz przyjąć. Wyślę ci numer do innego lekarza. Znasz go, dobry jest, siwy, porządny. Nie zawiedzie cię. Przepraszam, nie mogę powiedzieć więcej…
– Dobrze, Borys, czekam na numer.

Po pół godzinie przyszedł SMS z imieniem i numerem. Już miałem dzwonić, ale coś mnie zatrzymało. Czemu mam iść do kogoś innego, skoro mam mojego Borysa? Nie. Poczekam. Może ma urlop albo ślub – poczekam.
Na szczęście ząb się zgodził. Przestał boleć, jakby się wystraszył tego innego lekarza.

Znowu dzwonię:
– To znowu ja. Mogę poczekać? Nie chcę innego lekarza. Ty jeszcze żyjesz, prawda?
Cisza. Ciężki oddech. I mówi:
– Naprawdę chcesz czekać?
– Tak, czemu nie?
– Nie rób tego. To potrwa długo – miesiąc, może dwa. Nie męcz się, idź do tego drugiego.
– Nie, poczekam. Gdzie jesteś teraz?
– Już mnie tu całego nie ma. Naprawdę chcesz czekać?
– Tylko na ciebie. Nie umrzesz, Borys.
– To… zadzwoń za trzy, a lepiej za cztery tygodnie.

Mija dokładnie miesiąc, dzwonię znów. On znowu mówi to samo, znowu poleca innego, ja znowu odmawiam, przekładamy o kolejny miesiąc. Tak mija pięć miesięcy. Zaczynam mieć do siebie żal, ząb też zaczyna szemrać: “No idź już wreszcie!”
Gdzie jest Borys?

I nagle – dzwoni:
– Nadal czekasz?
– Nie ja, mój ząb…
– Możesz przyjść jutro o dziesiątej wieczorem?
– O dziesiątej? Przecież wtedy zamknięte.
– Nie będzie nikogo. Nikt nam nie będzie przeszkadzał. Przyjdziesz?
– Dobrze, przyjdę.

Następnego dnia, jadę w korku, on dzwoni znowu:
– Wybacz, możesz przyjść jutro? Jeszcze nie jestem gotów.
Nie obraziłem się. Po prostu zawróciłem.

W końcu przyszedł ten wieczór. Borys bardzo schudł, ale się uśmiechał. Przeszliśmy razem przez pustą klinikę. Nie wiem czemu, ale poczułem się jak nie pacjent, a wspólnik. Jakbyśmy byli dwoma włamywaczami, którzy zapomnieli, co chcieli ukraść. Zacząłem mówić szeptem.

Posadził mnie w fotelu, pochylił się nade mną – jak zawsze. Robił wszystko jak dawniej – borował, plombował, piłował.
Tylko że teraz cały był mokry od potu. Nawet moje okulary zaparowały.
– Zaciskaj. Jak?
– Idealnie. Ile jestem ci winien?

Wtedy zobaczyłem, że płacze.
– Co się stało?
Zaczął szlochać jak dziecko, potem się opanował:
– Nic mi nie jesteś winien. Sam bym ci zapłacił… tylko dlatego, że… czekałeś.
Gdy wtedy zadzwoniłeś, dopiero co się wybudziłem – po udarze. Lewa strona ciała była sparaliżowana. Nikt nie wierzył, że wstanę – nie mówiąc już o pracy. Nawet moja żona.
Ale ja im mówiłem: „Odejdźcie. Mam pacjenta, który na mnie czeka.”

Całymi dniami ćwiczyłem, walczyłem ze sobą. I myślałem: „Jeśli on jeszcze czeka…”
Wczoraj się bałem.
– A jeśli nie dam rady za pierwszym razem? A jeśli źle chwycę narzędzie lewą ręką? Ręka mi się trzęsła…
Ale teraz… znów jestem lekarzem. Dentystą. Prawdziwym.
Zadzwonię do żony!
Hura! Hura!

Like this post? Please share to your friends: