— Przepraszam… czy mają państwo karmę dla kotów? — zapytała dziewczynka po gruzińsku.
Z całego zdania zrozumiałem tylko jedno słowo — „kata”, czyli kot. Ale co innego mogłaby chcieć w sklepie zoologicznym dla kota, zwłaszcza że chwilę wcześniej widziałem na ulicy tego właśnie „kata”, któremu zapewne miała być przeznaczona ta karma.
Sprzedawczyni uśmiechnęła się ze zrozumieniem, nasypała dziewczynce i jej mamie solidną porcję czteroskładnikowej suchej karmy, zapakowała wszystko w podwójną torbę i wydrukowała paragon.
Dziewczynka rozpromieniła się z radości, chwyciła paczkę oburącz i wybiegła na zewnątrz, wołając “kici-kici” — słowo, które brzmi podobnie we wszystkich językach świata. I to “kici-kici” szybko doczekało się odpowiedzi — pysk kota natychmiast zmienił wyraz z błagalnego „kota ze Shreka” na minę pełną wdzięczności za ocalenie od głodu.
W przeciwieństwie do młodej wybawicielki, ja znałem już dobrze tę przebiegłą, czarną mordkę — to był najsłynniejszy kot w Batumi, znany jako Mosze Dajan, albo po prostu Mojsza.
Do sklepu zoologicznego w Batumi, na rogu Gamsachurdii i Żordanii, tuż za ormiańskim kościołem, wszedłem w drodze nad morze — przypomniałem sobie, że muszę kupić obrożę przeciw pchłom dla Bezimiennego Psa. Biedak najwyraźniej dostarczał sobie najwięcej białka, przegryzając własną sierść w poszukiwaniu pasożytów. Niestety, obroży nie mieli, i już miałem wychodzić, kiedy zatrzymałem się na chwilę przy klatkach z papużkami i usłyszałem znajome słowo „kata dzami” (kocia karma).
Kot siedział spokojnie na zewnątrz, za szklaną witryną. Reszta sceny, choć znana mi już wcześniej, zasługiwała na powtórną obserwację. Usiadłem więc na ławeczce przy kościele i zacząłem obserwować Moszego Dajana.
Imię zyskał dzięki wyglądowi i niezwykłej zdolności przetrwania. Wyobraź sobie gruzińskiego kota-wojownika, ośmioletniego, zahartowanego w ulicznych walkach, który przeżył wojny, głód, rewolucje, przebudowy, otwarcia kolejki linowej i luksusowych hoteli. Widział wszystko — i wszystko to było na nim wypisane.
Ogon złamany w dwóch miejscach, jedno ucho całe, drugie nadgryzione, lewe oko zupełnie nieobecne, w jego miejscu wielka łysa blizna. Lewa przednia łapka lekko utykała — choć znając jego charakter, podejrzewam, że utykał tylko wtedy, gdy mu to pasowało. Jedno, błyszczące szmaragdowe oko, lśniło nawet w pełnym słońcu.
Przetrwał walki i upokorzenia. Przeszedł przez piekło ulicy, a teraz był „dziadkiem”, „tatą”, „ojcem chrzestnym” wszystkich bezdomnych futrzaków w okolicy. I miał najlepszą miejscówkę — przy wejściu do sklepu zoologicznego.
Inni — brudni, głodni, dzicy — nie mieli szans się zbliżyć. Mojsza jadał wyłącznie zbilansowaną, sprawdzoną przez lata suchą karmę. Każdy, kto próbował się zbliżyć, napotykał stalowe spojrzenie szmaragdowego oka i złowieszcze warknięcie.
Z ludźmi natomiast grał inną rolę. Był aktorem, artystą.
Codziennie, mniej więcej około drugiej po południu, kiedy kończyła się szkoła, wychodził na swoje stanowisko — na kamienny parapet po lewej stronie drzwi wejściowych, idealnie pasujący do jego wielkości. Im bliżej podchodziło jakieś dziecko, tym bardziej smutniał jego wzrok. Nie zdziwię się, jeśli kiedyś uroni łzę.
I ja dałem się nabrać za pierwszym razem. Serce mi zmiękło, nogi same zaprowadziły do sklepu, sprzedawczyni bez słowa nasypała dobrej karmy. „Kici-kici!”, wybiegłem, by nakarmić biednego, kulkawego, jednookiego kota.
„Niepełnosprawny” spojrzał na mnie, chwycił woreczek, złapał go w zęby i przeniósł w cień. Ani „dziękuję”.
Następnego dnia — powtórka. „Mamo, zobacz, jaki biedny kotek!” — inne dziecko, inna mama, ta sama historia.
Po kilku dniach wszedłem do sklepu i zapytałem sprzedawczynię:
— Co to za przedstawienie odbywa się codziennie przed waszym sklepem?
— Ach, to nasza gwiazda, Mojsik. Tak robi już od roku! Niezły cwaniak!
— Widzę. Ale gdzie się podziewa ta cała karma? Przecież on je jak trzech. Powinien pęknąć…
— Sama się nad tym zastanawiałam. Aż zobaczyłam, dokąd to wszystko znosi…
— Naprawdę? Dokąd?
— Proszę poobserwować go jeszcze chwilę…
Wyszedłem ponownie. Mojsza mnie zignorował — nie miałem karmy.
I wtedy usłyszałem ciche miauknięcie z krzaków za rogiem sklepu. I stamtąd wyszła Ona.
Najpiękniejsza kotka, jaką widziałem w życiu. Dymna szarość, śnieżnobiałe łapki, biały koniuszek ogona, delikatny pyszczek, złocisto-pomarańczowe oczy, które świeciły jak słońce.
Wyciągnęła się, zamiauczała miękko, podeszła do starego wojownika, otarła się o jego blizniony policzek, polizała go, zamruczała i zniknęła.
A na pysku najsławniejszego kota Batumi pojawiło się szczęście. Nie zwykłe — głębokie, pełne, absolutne.
Spojrzałem na niego i się uśmiechnąłem. Nasze spojrzenia się spotkały, i wydawało mi się, że puścił mi oczko.
— Przepraszam… czy mają państwo karmę dla kotów? — znów rozległ się cieniutki dziecięcy głos z wnętrza sklepu.