Przez trzy lata nie odezwała się ani słowem, aż do dnia, gdy do oddziału banku wszedł mężczyzna i ukląkł przed sprzątaczką
Nikt dokładnie nie pamiętał, kiedy Ałła pojawiła się w biurze. Jakby była tam od zawsze — cicha, niemal niewidzialna, tak dyskretna, że trudno było określić jej wiek. Jedni dawali jej dwadzieścia lat, inni trzydzieści, ale chustka na głowie i golf skutecznie ukrywały wszystkie wskazówki.
Sprzątaczka wykonywała swoją pracę w milczeniu — myła podłogi, polerowała toalety, klamki, lustra. Wszystko, czego dotykały ludzkie dłonie i czoła, stawało się czyste dzięki niej. Pracowała tam od trzech miesięcy, a mimo to nikt nigdy nie słyszał, by się odezwała.
Nie używała makijażu, nie pachniała perfumami — jedynie delikatnym zapachem środków czystości i świeżości. Biuro lśniło dzięki niej. Wydawało się, że przynosi ze sobą spokój.
Pracownicy reagowali różnie: jedni jej współczuli, inni ignorowali, jeszcze inni szydzili.
– Hej, milczku! Tutaj też kurz! – śmiał się młody pracownik, wskazując miejsce już dokładnie wyczyszczone. Ałła nie reagowała. Brała szmatkę i czyściła dalej.
– Zobacz, jak się poci! – szeptała inna, ale starsi współpracownicy uciszali ją łokciem.
Ałła nie odpowiadała. Jakby przywykła. Wieczorami wracała do swojego małego mieszkania, karmiła rybki, gotowała coś prostego, a potem siadała do malowania. Jej akwarele były pełne światła, miękkich barw i spokoju. Malowała tylko dla siebie, nie pokazywała ich nikomu.
Czasem wychodziła w plener. Te obrazy były jeszcze bardziej żywe, jakby z innego świata.
Ale co noc nawiedzał ją ten sam koszmar. Od dziewięciu lat — wciąż ten sam. Zawsze kończył się tym samym krzykiem.
To było w czerwcową noc. Z klatki schodowej dobiegły krzyki. Pachniało spalenizną, a dym sączył się spod drzwi. Pożar nie zaczął się u nich.
Ałła, jej rodzice i młodszy brat wybiegli w piżamach z dokumentami w rękach. Na korytarzu stali już sąsiedzi — zaspani i przerażeni.
Ogień wydobywał się z mieszkania naprzeciwko — okno uchylone, dym wylewał się jak wąż.
– Ktoś zadzwonił po straż? – zapytała sąsiadka.
– Pewnie tak – odparł ktoś, starając się uspokoić resztę.
Ałła ledwie znała tych z naprzeciwka — małżeństwo z małym chłopcem, może sześcioletnim. Miał na imię Lioszka. Widziała go raz czy dwa. Coś jej się w nim przypominało — była przecież nauczycielką, znała dzieci.
Chciała już schodzić, kiedy usłyszała kaszel — dziecięcy. Ktoś tam był!
Drzwi były zamknięte. Co robić?
„Narzędzia… gdzie są narzędzia?” – pomyślała. Ojciec zawsze trzymał coś w przedpokoju. Znalazła łom.
„Byle zdążyć…” – szepnęła, próbując wyważyć drzwi.
Stare drewno ustąpiło. W środku – ogień, dym, duszność. Na podłodze – kobieta. Matka. Nie oddychała. A dziecko?
Szukała na oślep i poczuła małe ciało. Podniosła. Oddychał ledwie.
Droga na klatkę była zablokowana przez ogień. Jedyna szansa – okno.
Przez płomienie dotarła do okna. Uchyliła je rękami, które natychmiast się poparzyły. Krzyknęła. Ale otworzyła.
Na dole – strażacy. Krzyki. Ojciec dziecka chciał się wdrapać, ale go powstrzymano.
Ałła podała chłopca przez okno. Potem zemdlała.
Otworzone okno roznieciło ogień. Płomienie ogarnęły ją.
Miała tylko dwadzieścia dwa lata. Lekarze mówili o cudzie. Twarz została nietknięta. Lioszka przeżył. Matka – nie. Ojciec chłopca zniknął po pogrzebie, zabierając syna.
Przyczyna pożaru: stare instalacje.
Leczenie trwało miesiącami. Ciało się zagoiło. Dusza — nie. Matka Ałły nie wytrzymała stresu. Zmarła kilka tygodni później.
Poparzenia ramion, pleców, rąk. Blizny nie znikały. Na operacje nie było pieniędzy. Zasłaniała się ubraniami.
– Sprzedajmy mieszkanie – proponował ojciec. – Zrobimy ci operację…
Ałła tylko kręciła głową. Nie mówiła. Struny głosowe były nienaruszone – ale głos zgasł.
Zmienili mieszkanie. Brat się ożenił. Ojciec zostawił jeden pokój: „dla gości”.
Nie uczyła już.
– Ałła, jak chcesz uczyć dzieci w takim stanie? – zapytał dyrektor.
Skinęła głową. Nie była już nauczycielką.
Pracę w firmie sprzątającej znalazła przypadkiem – przechodziła obok biura po plenerze, zobaczyła ogłoszenie, weszła. Dlaczego ją przyjęto? Nikt nie wiedział. Dyrektor nie żałował.
Ręce bolały, ale praca pozwalała o tym zapomnieć.
Do biura trafiła przez polecenie:
– Misza, mam dziewczynę. Cudowna. Tylko jej nie strać.
I Ałła sprzątała. Codziennie.
– Dlaczego nie mówisz? – spytał kiedyś pracownik. – Nie możesz czy nie chcesz?
Ałła przecierała lustro.
Któregoś dnia usłyszano szmer rozmów. Wszyscy spojrzeli na wejście. Przed biurem zatrzymała się luksusowa limuzyna.
– Dyrektor!
Ałła sprzątała. Żółte rękawiczki błyszczały w świetle.
– Dzień dobry, panie Siergieju Michajłowiczu – powiedziała księgowa.
Ałła odwróciła się.
Mężczyzna spojrzał na nią. W jego twarzy…