Dziesięcioletni Grisza spieszył się do domu. Mama surowo przykazała mu, by się nie spóźniał. W nocy ocieliła się ich krowa, a Ludmiła Siergiejewna cały dzień spędziła przy Zorce i nowo narodzonym cielaczku.
Grisza miał odgrzać obiad, pozmywać naczynia i zabrać się za lekcje. Ale to nie obowiązki pchały go do domu, tylko pragnienie zobaczenia cielaczka. Nowonarodzone byczki są takie urocze, delikatne, tak zabawnie piją mleko z butelki – jak można przegapić takie cudo?
Skakał radośnie, idąc wzdłuż rzeki, gdzie lód już całkiem stopniał, a młoda trawa falowała wzdłuż brzegów. Podchodząc bliżej, chłopiec zauważył starszą kobietę – przemokniętą od stóp do głów, trzęsącą się z zimna i zalaną łzami.
– Dzień dobry! Co się stało? – zapytał, widząc stertę mokrych szmat obok niej. – Co, wpadła pani do rzeki?
– Och, kochanie! Nie wpadłam, ktoś mnie popchnął! – zaszlochała staruszka jeszcze mocniej. – Płaczę, bo dopiero teraz pojęłam, do jakiego okrucieństwa zdolni są ludzie! Chciałam dojść do wioski, może ktoś by mnie wpuścił się ogrzać, ale złapał mnie taki skurcz, że nie mogę ani oddychać, ani się ruszyć!
– Babciu, proszę poczekać, zaraz wrócę! – krzyknął Grisza i pobiegł do wioski.
Ludmiła Siergiejewna właśnie wróciła z obory, umyła się i położyła, by chwilę odpocząć. Zorka uparcie odmawiała oddania mleka – najwidoczniej bała się, że ludzie wszystko zabiorą, zostawiając jej synkowi Majkowi (tak nazwali cielaczka, urodzonego w maju) nic.
Ludmiła nie chciała dopuścić cielaczka do matki – potem trudno byłoby go nauczyć pić z wiadra. A Zorka, gdyby sama go nakarmiła, nie pozwoliłaby się już doić.
Przez uchylone okno słyszała, jak syn rozmawia z krową w oborze. Spokój przerwał nagły trzask drzwi wejściowych.
– Grisza, to ty? – zawołała. – Czemu trzaskasz drzwiami, pożar czy co?
– Nie, mamo, gorzej! Nad rzeką ktoś umiera!
– Kto?! – Ludmiła zerwała się natychmiast.
– Jakaś babcia, cała mokra, mówi, że ktoś ją wepchnął do rzeki, zamarzła i nie może iść! Zaniosę jej coś ciepłego!
– O Boże, co za nieszczęście! – Matka zaczęła nerwowo szperać w szafie. – Masz, weź starą kożuch ojca i chustę. Poczekaj! – zawołała nagle. – Weźmy wózek do bańek, może się przyda!
Grisza pobiegł do szopy i wyciągnął czterokołowy wózek, którym Ludmiła zwykle woziła mleko na drogę. Wyłożyła go owczą skórą, na wierzch położyła kożuch zmarłego męża i ruszyła niemal biegiem nad rzekę.
Babcia już nie siedziała przy swoich rzeczach – leżała zwinięta w kłębek z zimna na trawie. Ludmiła szybko okryła ją ubraniami, ostrożnie podniosła i położyła na wózku. Kobieta była lekka jak dziecko. Ocknęła się, spojrzała niewidzącym wzrokiem i próbowała się uśmiechnąć.
– Proszę się nie bać, babciu, wszystko będzie dobrze – powiedziała Ludmiła i razem z synem zawieźli ją do domu.
Kiedy Ksenia Pietrowna ogrzała się w ciepłej kąpieli, została nakarmiona i napojona gorącą herbatą, nie wiedziała, jak dziękować swoim wybawcom.
– Och, kochani, niech Bóg was obdarzy zdrowiem, szczęściem i pomyślnością za wasze dobre serca! Dziękuję ci, Ludoczko, że wychowałaś takiego porządnego syna!
– Ależ, Ksenio Pietrowno, każdy na naszym miejscu zrobiłby to samo – odparła gospodyni, ale baba Asia (jak prosiła, by ją nazywać) zaprzeczyła:
– Nie mów tak – ktoś przecież mnie do tej rzeki wepchnął!
Ludmiła nie mogła się doczekać, by poznać tę historię, więc wysłała Griszę, by pobawił się z cielaczkiem, a sama przysiadła się do Pietrownej.
– Mieszkałam, Ludoczko, w domu starszego syna, w bogatym domu. Póki żyła jego pierwsza żona Lenoczka, żyło nam się dobrze. Była lekarką, opiekowała się mną, pilnowała moich leków. Kiedy zachorowała, Witalik zatrudnił opiekunkę, a potem oddał ją do hospicjum.
Po pogrzebie, pół roku później, przyprowadził nową żonę – Milę – młodą, piękną modelkę. I ta synowa od razu mnie znienawidziła! Cały czas mnie kontrolowała:
– Mamo, gdzie to pani znowu łazi? Tylko kurz do domu przynosi!
Tłumaczyłam, że muszę się ruszać, a ona na to:
– Co, chce pani do setki dożyć?
Płakałam, denerwowałam się, brałam uspokajające, a ona krzyczała:
– Mamo, znowu ten stary zapach w domu! Zatruwa pani powietrze tymi swoimi tabletkami!
Pewnego dnia wyrzuciła wszystkie moje leki. Znosiłam to – nie chciałam kłótni między nimi.
Gdy syn wyjechał na forum ekonomiczne, synowa całkiem oszalała. Zabroniła mi wychodzić z pokoju. Dobrze, że miałam własną łazienkę. Potem poprosiłam:
– Córeczko, zawieź mnie do młodszego syna, na wieś.
Najpierw krzyczała, a potem się zgodziła. Spakowałam rzeczy do walizki, ale ona przyniosła wielką papierową torbę:
– Proszę wszystko tu włożyć, nie będę pani walizki targać.
Dojechałyśmy do mostu nad rzeką, zatrzymała się:
– Proszę popatrzeć – dojechałyśmy.
Wysiadłam, stanęłam na brzegu:
– Nasza wieś jest po drugiej stronie.
I oto ona mnie popchnęła! Wpadłam do wody razem z torbą. A ona zawróciła samochód i odjechała.
Jak się wydostałam — nie pamiętam. Miałam szczęście, że przy brzegu było płytko. Torba przemokła i się rozpadła. Tak się ta synowa mnie pozbyła…
Babcia rozpłakała się, ocierając oczy chusteczką.
Ludmiła była wstrząśnięta. Trzeba powiadomić policję! Ale kiedy tylko zaproponowała to, baba Asja natychmiast odmówiła:
— Bóg ją osądzi. Nie będę przeciw niej świadczyć.
— A gdzie teraz zamierzacie mieszkać?
— Prawie już dojechaliśmy. Jak nazywa się wasza wioska?
— Rubcy.
— A następna to Lozowa. Tam mój młodszy syn jest rolnikiem, ma sady i pola.
— To wy jesteście matką naszego słynnego Rudkowskiego? On jest przecież znanym sponsorem i mecenasem!
— Tak, Rudkowski. Z mężem pochodzimy z Lozowej. Witalik wyjechał do miasta, a kiedy zmarł ojciec, zabrał mnie do siebie. Mówił, że w domu Witii nie ma kobiet, więc jak będzie się opiekował matką. Wtedy jego żoną była Lenoczka.
Nagle wrócił Grisza, a jego twarz, zaczerwieniona od biegania, była całkiem umorusana trawą.
— Co się z tobą stało, Grisza? Turlałeś się w sianie? — zdziwiła się mama, wyciągając suche źdźbła z jego włosów.
— Nie, byłem u Majka. Wszedłem do boksu, leżałem obok, a on mnie polizał po twarzy! Uff, jaki szorstki język!
Mama się uśmiechnęła: — Griszeńka, pamiętasz, w sobotę będziemy mieć gości?
— Oczywiście, pamiętam! Wszystko przećwiczyliśmy, więc jestem gotowy.
— No to dobrze! — ucieszyła się Ludmiła. — Ksenia Pietrownna, zamieszkaj u nas do soboty, potem oddamy cię synowi.
— Nie będę wam zawadzać przez te trzy dni. Może sama jakoś dotrę do Lozowej?
— Nie, nie, nie! — stanowczo odpowiedziała Ludmiła. — Zamieszkasz, odpoczniesz, uprasz się rzeczy. My damy ci czyste worki.
— Och, jak to niewygodne, że jeszcze pranie wam dorzuciłam…
— Nie martw się, pralka już działa, na słońcu szybko wyschnie.
Baba Asja wstała, przeszła się po pokoju: — No dobrze, trochę się uspokoiłam. Może teraz też pomogę. Mogę zająć się Griszą z lekcjami — przecież w Lozowej byłam nauczycielką.
Grisza zaprowadził ją do swojego pokoju, rozłożył podręczniki i zeszyty. Kiedy zapytała o nauczycieli, okazało się, że prawie połowa z nich to jej byli uczniowie z Rubców. Pamiętała wszystkich i opowiadała zabawne historie. Grisza zdziwił się: — Babciu Asjo, jak ty pamiętasz tylu ludzi? To przecież ponad sto osób!
— Kochałam swoją pracę i dzieci — westchnęła. — Szkoda tylko, że Witalik nie cieszy się wnukami.
Po trzech dniach baba Asja włożyła wyjściową sukienkę, założyła „koncertowe” buty i uczesała się. Ludmiła, wchodząc do domu, jej nie poznała.
— Ksenio Pietrownno, ale pani piękność!
— Ech, tylko mocno posiwiałam — uśmiechnęła się babcia. — Tyle dobrych dziewczyn u nas, a Witalik pojechał do miasta po szczęście.
Przy szkole grała muzyka. Ksenia Pietrownna cicho poszła za Ludmiłą i usiadła na ławce.
Święto było poświęcone dziesięcioleciu szkoły. Po przemówieniu dyrektora podjechał samochód terenowy, z którego wysiadł Wiktor Rudkowski. Pogratulował wszystkim i wręczył kwiaty nauczycielom. Nagle jedna nauczycielka głośno ogłosiła: — Dzisiaj z nami jest pierwsza nauczycielka wielu naszych pedagogów, zasłużona Ksenia Pietrownna Rudkowska!