Uczennicy nie zaproszono na bal maturalny — to przecież nie święto dla biedoty, nie psuj nam go swoją obecnością

Marina siedziała na parapecie, rozmyślając o rychłym zakończeniu szkoły i niepewnej przyszłości. Opcje wydawały się iluzoryczne: nie było za co studiować, marzenia o nagłym bogactwie były pozbawione sensu. Ojciec przepijał ostatnie grosze, matka ledwo wiązała koniec z końcem z renty inwalidzkiej, dorabiając sprzątaniem. Ledwo starczało na przeżycie, a gdy matka sięgała po kieliszek, Marina odczuwała wobec niej większą złość niż wobec ojca.

Oczywiście żal jej było rodziców. Wszystko runęło wraz z nadejściem pierestrojki. Ojca, mistrza w swoim fachu, wyrzucono z fabryki za zasadność — nie chciał przymykać oczu na fuszerkę. Matka straciła pracę, gdy zakład nagle zamknięto, nie wypłacając zaległych pensji. Życie, z początku szare, z każdym rokiem coraz bardziej pogrążało się w ciemności.

Nowych ubrań Marina nie widziała od lat. Jej rodzice nie odnaleźli się w nowych realiach, w przeciwieństwie do kolegów z klasy — dzieci przebojowych biznesmenów.

– Czemu taka ponura? – głos kolegi z klasy, Walery, wyrwał ją z zamyślenia. Był jedynym w klasie, który nie dzielił ludzi według grubości portfela.

– Czekam na godzinę wychowawczą – odpowiedziała, unosząc lekko kącik ust. – Pewnie coś powiedzą o balu maturalnym.

Usiadł obok niej, mrugając figlarnie:

– To poczekam z tobą. Już miałem uciekać do domu.

– A nie jesteś ciekawy? – zdziwiła się Marina. – To przecież jedyne takie święto w życiu!

– Bardziej interesuje mnie odebranie świadectwa i zapomnienie o tej mordowni – machnął ręką w stronę sal. – Nie widzisz? To już dawno przestała być szkoła. To piekło.

– Przesadzasz! – roześmiała się. – Przecież jesteśmy jeszcze dziećmi. Nie warto tak wszystkiego przeżywać. Wyluzuj!

Walery uśmiechnął się. Od dawna czuł sympatię do Mariny, niepostrzeżenie podrzucał jej zeszyty czy bułeczki na stołówce.

– W takim razie pierwszy taniec na balu jest mój – oznajmił nagle.

– Wszystkie tańce twoje! – zaśmiała się dziewczyna.

Do klasy weszła nauczycielka, za nią weszli uczniowie. Marina wstrzymała oddech, słuchając planu uroczystości — przerósł wszelkie oczekiwania. Ale gdy zaczęto przydzielać role, jej imię nie padło ani razu.

– Pani Mario Siemionowno, a co ja mam robić? – zapytała nieśmiało.

Nauczycielka prychnęła, omiatając ją wzrokiem od stóp do głów:

– A niby dlaczego masz brać udział? Ludzie składają się na drogie stroje, a ty tu nie pasujesz. Świadectwo odbierzesz wcześniej.

Klasa wybuchła śmiechem. Marina wybiegła na korytarz, zatykając uszy. Walery pobiegł za nią.

– Siewastianow! – wrzasnęła nauczycielka. – Przecież ty jesteś prymusem! Dla ciebie jest osobny program!

Odwrócił się na progu:

– Wsadzcie sobie ten program… – Gest nie pozostawiał wątpliwości, jak chciał dokończyć.

Maria Siemionowna pobladła. Ojciec Walerego — główny sponsor balu — groził, że odbierze nauczycielom premie, jeśli jego syn się nie pojawi.

– Wróć tu! – zapiszczała.

W odpowiedzi — trzaśnięcie drzwiami.

– Jak mnie znalazłeś? – zapytała zaskoczona Marina, gdy Walery usiadł obok niej na ławce przy stadionie.

Milczał, aż nie przerwała ciszy:

– Wyjadę. Odbiorę świadectwo i zniknę. Znajdę pracę, potem może zaoczne…

– Weźmiesz mnie? – przerwał jej.

– Po co ci to? – Zrobiła wielkie oczy. – Przecież masz wszystko!

W domu zastała rodziców przy dobrze znanym zajęciu — tanim portwajnie.

– Dołącz do nas, Mariszka! – zachwiała się matka, lekko już podpita.

– Jeszcze wam się to nie znudziło? – dziewczyna złapała się futryny. – Topić smutki w butelce i czekać na śmierć?

– Co? – Ojciec wypuścił kieliszek z ręki. – Mądrzysz się? Pół kraju tak żyje!

– A wy czemu nie jesteście w tej drugiej połowie? – krzyknęła Marina. – Nie wpuszczają mnie na bal! Dla nich jestem bezdomna!

Rzuciła się do pokoju, chwyciła podartą torbę… i rozpłakała się. Obok cicho przysiadł ojciec.

– Masz rację – wyszeptał, wpatrując się w ścianę. – Jestem tchórzem. Uciekaj stąd.

W jej dłoń wsunął zużytą paczkę rubli:
– Schowałem je na czarną godzinę. Wystarczy na początek.

Wychodząc, rzucił przez ramię:
– Hej, stara! Czemu nie polewasz?

Przerobiony tekst z podniesioną unikalnością i zachowaniem wszystkich imion oraz struktury:

Poranny kurs wywiózł Marinę daleko od znanych od dzieciństwa miejsc. Dzień wcześniej zjawiła się u dyrektorki z historią o nagłej chorobie krewnej, by uzyskać świadectwo. Dyrektorka, jakby zrzuciła z siebie ciężar, wręczyła jej teczkę z dokumentami i nawet życzyła powodzenia.

Zaraz po oficjalnym rozdaniu świadectw Valera zniknął bez śladu. Nikt nawet nie próbował go szukać. Po co? Jego ojciec hojnie opłacił uroczystość i prezenty dla nauczycieli, a reszta była już nieważna.

Dziesięć lat później. Korytarze szkolne szykowały się na tradycyjny wieczór absolwentów.

Maria Siemionowna lekko zaokrągliła się na kształtach, ale wciąż zachowała urok kobiety w eleganckim wieku. Szczególnie miłe było dla niej zainteresowanie nowego nauczyciela techniki, którego uprzejmość umilała codzienność. Stan cywilny nie przeszkadzał jej w drobnym kokietowaniu — małżeństwo z wiecznie narzekającym mężem już dawno stało się czystą formalnością.

— Wszystko gotowe? Wydaje się, że wyszło przyzwoicie. I najważniejsze — bez zbędnych kłopotów. Ojciec naszego Walery, jak zwykle, pokrył wszystkie koszty — dyrektorka skinęła z aprobatą.

— Macie szczęście z takim dobroczyńcą. A gdzie teraz jest sam Walery?

Nauczycielka wzruszyła ramionami:
— Nie wiadomo. Chodziły plotki o zagranicznej karierze i ślubie, ale kto to sprawdzi. Reszta absolwentów to raczej lokalni. Nawet tej… no… Sołowjowej dałam do zrozumienia. Spotkałam ją w supermarkecie — ledwo poznałam. Wystrojona jak paw, jakby aspirowała do wyższych sfer.

— I ona przyjdzie?

— Nie uwierzy pani! Spojrzała na mnie jak komornik, który przyszedł po dług, i odeszła bez słowa. Dzięki Bogu — bez awanturujących się gości.

Absolwenci, którzy zostali w miasteczku, powoli zbierali się przy wejściu. Dawna piękność rocznika, Swietłana, wyróżniała się chorobliwą bladością.

— Kochana, źle się czujesz? — zapytała z troską nauczycielka.

Dziewczyna krzywo się uśmiechnęła:
— Na razie tak, ale po pierwszym toaście na pewno odżyję.

Maria Siemionowna cofnęła się od wyczuwalnej woni alkoholu, zaniepokojona spoglądając na dawnych uczniów. Paweł, niegdyś wesoły donosiciel, stał z boku, wychudzony, z posępnymi tatuażami. Natalia głośno skarżyła się na trójkę dzieci i pijącego męża.

— Nikt szczególnie się nie wybił, ale wszyscy nie do poznania — westchnęła kobieta.

Ryk silnika przerwał jej zamyślenie. Przed szkołą zatrzymało się luksusowe auto.

— Chyba nasz prymus przyjechał! — ożywiła się dyrektorka, schodząc po schodach.

Valera elegancko pomógł wysiąść towarzyszce. Tłum szeptał:

— Toż to Margot! Właścicielka kosmetycznego imperium, twarz wszystkich miejskich reklam!

— Żona Valery?

— Czekajcie… Margot… Czyżby?

Para się zbliżała. Maria Siemionowna przyglądała się rysom kobiety biznesu. Arystokratyczna postawa, luksusowa garderoba — zupełne przeciwieństwo otoczenia.

— Dzień dobry, Mario Siemionowno — odezwał się znajomy głos.

Nauczycielka sztucznie się uśmiechnęła do Valery:
— Miło cię widzieć, kochany! Nie przedstawisz nam damy?

— Jestem zaskoczony, że potrzebne są wyjaśnienia. Naprawdę jej pani nie poznaje?

Kobieta chłodno się uśmiechnęła:

— Witam ponownie. Nie powiem, żeby ten moment był dla mnie radosny, ale wasza obecność idealnie pasuje do dzisiejszej oprawy.

— Sołowjowa… — wymknęło się dyrektorce. Cisza zawisła ciężkim całunem.

— Tak bardzo się zmieniłam? A może nadal oceniacie po metkach, nie po człowieku?

Nauczycielka zaczęła się tłumaczyć:

— Ależ skąd! Po prostu wtedy… Sponsor wymagał nienagannej oprawy uroczystości…

Urwała, gdy przypomniała sobie o obecności Valery. Ten uniósł brew z ironią:

— Proszę wybaczyć, ale dzisiejszy wieczór sponsoruję ja. I pewnych osób nie życzę sobie w towarzystwie.

Para przeszła obok zszokowanej dyrektorki. Tłum ruszył za nimi, zostawiając ją samą z upokorzeniem.

— Co za blamaż… Czym sobie zasłużyłam na taki odbiór? — technik, który właśnie podszedł, zaproponował wino „dla rozluźnienia sytuacji”.

Marina czekała na ten moment latami, lecz radość miała smak popiołu na wargach.

— Czuję się brudna — przyznała Valerze.

— Może przywrócimy ją do stołu?

— Wątpię, że się zgodzi, ale spróbujmy.

Namawiać nie było trzeba. Skruszona nauczycielka wtuliła się we łzy w ramię Margot. Ta, kiwając głową, czuła, jak złość ustępuje ulgi. W ostatniej chwili uniknęła pokusy, by zniżyć się do poziomu swojej dawnej krzywdzicielki.

Wieczór się udał. Valera wreszcie zaprosił do tańca najpiękniejszą absolwentkę — choćby po dziesięciu latach. Orkiestra grała stary walc, mieszając przeszłość z teraźniejszością w jednym kręgu.

Like this post? Please share to your friends: