Polina mocno uderzyła się w głowę i straciła przytomność. Karetka przyjechała szybko, a już w drodze do szpitala odzyskała przytomność i pierwsze, co powiedziała, to: — Gdzie jest Barry?!

Poranek od razu nie ułożył się po myśli Poliny. Cały dzień był fatalny. Najpierw opóźnienie w pracy, potem lodowy deszcz, który przywitał ją na wyjściu, jakby się z niej naśmiewając. Nie zdziwiła się — wszystko szło nie tak.

W domu czekał na nią Barry — ukochany shar pei, prezent od ojca, podarowany niespodziewanie, niedługo przed jego nagłą śmiercią. W dzieciństwie Polina marzyła o psie, ale rodzice nie pozwalali. A kiedy marzenie dawno ustąpiło miejsca dorosłym obowiązkom i celom, ojciec nagle przyniósł do domu szczeniaka.

Tamten wieczór zapadł jej w pamięć na zawsze: zawstydzony tata z pudełkiem, z którego wyglądał pofałdowany psiak; mama, jak zwykle wzruszająca ramionami; i zagubiona Polina.

— Córeczko, wiem, że przez całe dzieciństwo prosiłaś o psa, a my nie pozwalaliśmy. Ale wiesz… choć późno, marzenia trzeba spełniać — powiedział wtedy ojciec z uśmiechem.

Po jego śmierci wiele się zmieniło. Mama zaczęła często wyjeżdżać — do sanatorium lub do przyjaciółki. Zmieniła fryzurę, styl, jakby szukała siebie na nowo. Polina została sama — z Barrym w przestronnym mieszkaniu. Ale samotność jej nie przerażała. Nigdy nie ciągnęło jej do głośnych towarzystw, nawet jako dziecko była obserwacyjna, cicha, zamyślona.

Z przyjaciół miał tylko Witka Karasjowa. Był jedynym, przy którym czuła się swobodnie. Odprowadzał ją do domu, nie narzucał się. Nawet sąsiedzi niewiele o niej wiedzieli — poza Marią Pietrowną, przyjaciółką mamy, i Wasilego Fiodorowicza, znajomym ojca.

Polina kiedyś zapytała mamę, dlaczego zawsze ustępowała ojcu. Ta odpowiedziała prosto, ze łzami w oczach:

— Bardzo go kochałam… i bałam się, że go stracę.

Z czasem mama ułożyła sobie życie, wyprowadziła się do nowego partnera, zostawiając córce mieszkanie i dobre życzenia.

Tak Polina została z Barrym. Nie można powiedzieć, że było jej smutno. Pies wypełniał jej dni. Kariera szła własnym torem, ale życie osobiste… Tam było trudniej: ci, którzy jej się podobali, byli obojętni, a ci, którzy okazali zainteresowanie — jej nie ruszali.

Tamten dzień był zimny. Ulice pokryły się lodem. Polina się spieszyła, ale musiała niemal stawiać małe kroki — chodniki zamieniły się w lodowisko. Marzyła tylko, by dojść do domu, przebrać się i wyjść na spacer z Barrym. Ale czuła dreszcze i pomyślała: „Czyżbym znowu się przeziębiła?”

Na drugim piętrze klatki usłyszała radosne szczekanie. Barry już słyszał kroki.

— Już idę, idę, maluszku — uśmiechnęła się Polina, podchodząc do drzwi.

Z sąsiedniego mieszkania wyjrzała Maria Pietrowna:

— O, Polinko, znowu do późna? A Barry tęsknił!

— No cóż, praca mnie zawaliła… A tu jeszcze ten lodowy deszcz — poskarżyła się i weszła do siebie.

— Tylko uważaj tam na dworze, bo bardzo ślisko! — ostrzegła sąsiadka.

— Zaraz, Barry, poczekaj, tylko się przebiorę — uspokajała właścicielka psa.

Pod wieczór ulice pokryły się grubą warstwą lodu. Wszystko — od drzew po metalowe poręcze — lśniło jak szkło. Polina i Barry wyszli ostrożnie. Dziewczyna poczuła drapanie w gardle. „No dobrze, skoro już wyszłam, wstąpię do apteki i coś kupię” — postanowiła.

Apteka była na rogu sąsiedniego domu. Podprowadzając Barry’ego do ogrodzenia klatki, Polina delikatnie go przypięła.

— Siedź tu, Barry. Zaraz wracam.

Poręcze przy wejściu były śliskie, ale weszła ostrożnie. Kupiła tabletki i spray. Gdy już wychodziła, usłyszała, jak farmaceutka coś do niej krzyknęła za plecami. Polina się odwróciła — i w następnej chwili poślizgnęła się, upadła na lód i straciła przytomność.

Na szczęście przechodził tamtędy mężczyzna. Nie dotknął poszkodowanej, tylko pobiegł do apteki po pomoc. Sprzedawczyni zadzwoniła po karetkę. Czekając, próbowali przywrócić dziewczynę do przytomności.

Ratownicy przyjechali szybko. Polina ocknęła się już w samochodzie i wyszeptała:

— Barry… Gdzie on jest?

— Kim on jest? — zdziwiła się lekarka. — Dziewczyno, prawdopodobnie masz wstrząs mózgu lub uraz czaszkowo-mózgowy, a do tego złamaną nogę. Nie ruszaj się, musisz leżeć spokojnie.

— Zawieźcie mnie natychmiast z powrotem do apteki! — zażądała.

— Masz rozum?! — zdenerwowała się lekarka. — Ratujemy ci życie, a ty pleciesz jakieś głupoty o psie!

— To chociaż dajcie mi mój telefon. Jest w kieszeni kurtki — poprosiła Polina, wskazując na ubranie.

— Proszę bardzo — niechętnie podała lekarka.

Polina gorączkowo przewijała kontakty: Katya Manikiurzystka, Swieta Fryzjerka, Gazownicy… Nie ci.

W końcu — Maria Pietrowna.

— Mario Pietrowna, ja… upadłam. Zabierają mnie do szpitala… A Barry jest przypięty przy aptece… Tak, na rogu. Czy mogłabyś go odebrać? On zna tylko ciebie… Dziękuję.

Sąsiadka wątpiła, czy uda się jej przejść po oblodzonym chodniku, ale Polina nie miała już kogo innego do kogo zadzwonić.

Mama była nieobecna. Wład z pracy odmówił: miał romantyczny wieczór. Polina wybierała numer i łkała. Ręce jej się trzęsły, noga pulsowała bólem. W pewnym momencie spojrzała na numer Witka Karasjowa.

— Witek… cześć… Tu ja… upadłam. Barry został przy aptece. Mógłbyś?

Zawahał się, ale obiecał przyjechać.

Polina wyczerpana westchnęła. Spojrzała na lekarkę:

— Przepraszam. Po prostu… on tam sam. A ja tutaj…

Wtedy zadzwonił telefon.

— Pola — to był Witek — ale on jej nie zna. Nie podejdzie.

— Zaraz! Podam ci numer Marii Pietrownej — on ją zna, do niej podejdzie.

— Dosyć gadania! Jesteśmy na miejscu, czas wysiadać — uśmiechnęła się lekarka.

Szpital, izba przyjęć, rentgen, gips… Telefon oddali dopiero na sali.

Trzy nieodebrane: dwa od Marii Pietrownej, jeden od Witka. Polina natychmiast oddzwoniła.

— Polinko, na szczęście! Jak się masz? Wszystko dobrze? — pytała sąsiadka.

— Poczekaj, a co z Barrym? — przerwała Polina.

W słuchawce rozległ się wspólny śmiech. A potem włączyło się wideo.

Na ekranie Maria Pietrowna, Witek Karasjow, Wasyl Fiodorowicz i… ta sama lekarka.

— Oto, Polinko, twoja grupa ratunkowa. Gdy my z Wasylem szliśmy do apteki, Witek już podjechał, a potem podeszła nasza doktor Elena Pawłowna.

Śmiech. Herbata na stole. Kamera przesunęła się — na kanapie pod kocem spał Barry.

— Lenoczka go zbadała, wszystko dobrze. On jest zdrowy.

Polina się roześmiała — i zapłakała. Z ulgą. Bo obok są ludzie, którym nie jest obojętnie. Nieważne, ilu ich jest — jeden, dwóch czy pięciu. Najważniejsze, że są.

I to… prawdziwe szczęście.