Zatrzymując się w pracy do późna, odkrył prawdę, o której nawet w najgorszym koszmarze nie śnił…

Zatrzymując się w pracy do późna, odkrył prawdę, o której nawet w najgorszym koszmarze nie śnił…

Andriej Nikołajewicz odchylił się na oparciu fotela i w końcu pozwolił sobie na głęboki, długi oddech. Tydzień ciągnął się ciężką serią niekończących się spraw: raporty, kontrole, dokumenty, które wymagały jego podpisu „już wczoraj”. Mechanicznie przetarł palcami skronie, jakby próbując zetrzeć zmęczenie, i z lekkim zmrużeniem oczu rozejrzał się po swoim gabinecie: starannie ułożone stosy teczek, zwrócone na miejsce pióro. Wydawało się, że wszystko w porządku.

Andriej Nikołajewicz wstał, podszedł do ciężkiego sejfu, rutynowo przekręcił zamek, starannie włożył podpisane dokumenty i z głuchym kliknięciem zamknął drzwiczki. Natychmiast poczuł ulgę, jakby ciężki kamień, który cały dzień przygniatał jego ramiona, w końcu spadł.

Zegar na ścianie wskazywał wpół do dziewiątej. Dzień pracy dawno się skończył. I znowu się zatrzymał, jak prawie zawsze. „Nic nie szkodzi — pomyślał Andriej Nikołajewicz, zakładając marynarkę — jutro przynajmniej dzień wolny”.

Już wyciągał rękę w stronę klamki, wyobrażając sobie, jak za kilka minut weźmie chłodny wieczorny oddech, zrobi kilka spokojnych kroków po pustej ulicy i pozwoli myślom się uspokoić, gdy nagle za jego plecami rozległ się cichy, lecz napięty głos dyżurnego:

— Andrieju Nikołajewiczu, czy mogę prosić na chwilę!

Odwrócił się. Dyżurny, zwykle niewzruszony, teraz wyglądał na zaniepokojonego, prawie zagubionego.

— Co tym razem? — zmarszczył brwi Andriej Nikołajewicz, mechanicznie rzucając ponownie okiem na zegar.

Dyżurny zrobił krok bliżej, obniżając głos:
— Tutaj jest kobieta… żąda kontaktu z kierownictwem. Upiera się, robi hałas, bo nie przyjmują jej wniosku.

— Jaki wniosek? — zapytał surowo Andriej Nikołajewicz.
— No… — mężczyzna podrapał się po potylicy, jakby mu było niezręcznie to opowiadać. — Jej córka z wnuczką pojechały rano na działkę. Od tego czasu ani słowa, telefony milczą. Ona domaga się, żeby je zgłosić jako zaginione. Natychmiast.

— Zaginione? — brwi Andrieja Nikołajewicza mimowolnie uniosły się.
— No… tak — dyżurny wzruszył ramionami. — Próbowałem tłumaczyć, że może tam nie ma zasięgu. Wie pan, w spółdzielniach ogrodniczych nawet teraz sygnał bywa problemem. Ale ona nie słucha. Krzyczy, że jeśli nie przyjmujemy wniosku, to nam wszystko jedno, że ludzie znikają. Domaga się „najwyższego przełożonego”. Czyli… pana.

Coś w piersi Andrieja Nikołajewicza zareagowało niezadowoleniem. Wszystko w środku protestowało: był zmęczony, chciał odejść, po prostu zamknąć za sobą drzwi i zostawić ten tydzień za sobą. Ale rozumiał też jedno — jutro ta kobieta znów przyjdzie, znów wywoła skandal, a na końcu to oni i tak będą winni.

Ciężko westchnął, jakby mierzył się z kolejnym ciężarem, i krótko powiedział:
— Dobrze. Chodźmy.

Ruszyli powoli ciemnym korytarzem, gdzie lampy przy suficie migotały słabym światłem, a w rogu słychać było monotonny skrzyp — dyżurny wentylator kończył swoje ostatnie dni. Powietrze było przesiąknięte znajomą mieszanką: zapachem papieru, kurzu i taniej kawy.

Przy oknie dyżurnego czekała na nich ona. Kobieta stała półbokiem, opierając się ręką o ladę, jakby siły ją opuszczały, lecz upór trzymał ją na nogach. Płaszcz była założony pośpiesznie: jeden guzik zapięty nie tam, gdzie trzeba, przez co materiał się skrzywił, a kołnierz sterczał. Na głowie miał barwną chustę, niegdyś zapewne elegancką, teraz zsuniętą na bok, odsłaniającą pasma potarganych włosów.

Jej głos brzmiał głośno, porywając się na histeryczne tony, odbijając się w pustym korytarzu:
— Musicie podjąć działania! — krzyczała, nerwowo uderzając dłonią o ladę. — Wasza praca polega na ratowaniu ludzi!

Andriej Nikołajewicz mechanicznie zrobił krok naprzód. I wtedy zdarzyło się to, na co wcale nie był przygotowany: kobieta gwałtownie się odwróciła, a on jakby potknął się — nie ciałem, lecz duszą. Na moment odebrało mu oddech.

Minęło siedemnaście lat, ale od razu ją poznał.

Stała przed nim ta sama kobieta. Kobieta, która kiedyś zniszczyła jego własny świat, wyrwała z korzeniami wszystko, w co wierzył, czym żył.

Świadomość w ułamku sekundy oderwała się od szarego korytarza i przeniosła go daleko w przeszłość — do tamtego życia, które zakończyło się tak nagle.

…Miał wtedy zaledwie dwadzieścia lat. Cały jeszcze chłopak, choć wrócił z wojska z prostymi plecami i poważnym spojrzeniem. Życie dopiero się zaczynało: w kieszeni leżało przydzielenie do szkoły milicji, przed nim rysowały się nowe perspektywy. Ale najważniejsze było coś innego.

Najważniejsze — obok była Zoja. Jego Zoja. Dziewczyna, którą kochał od starszych klas i która czekała na niego z wojska, pomimo wszystkich docinków koleżanek i zalotów kolegów z roku.

Zoja studiowała w instytucie pedagogicznym. Zawsze mówiła o przyszłości tak inspirująco, tak z pasją, że Andriej słuchał jej i widział przy sobie kobietę, z którą chciał przeżyć całe życie. Jej oczy błyszczały szczególnym, dobrym ogniem, gdy opowiadała o dzieciach, o swoich przyszłych uczniach. Wierzył, że z nią wszystko mu się uda.

Budowali proste, ale tak drogie sercu plany. Ona zdobędzie dyplom, on ukończy naukę, znajdzie pracę — i od razu ślub. Mieszkanie? Niech będzie małe, niech w starym domu — nie szkodzi. Najważniejsze, że będą razem.

Ale oto pech — jedna kobieta stanowczo nie podzielała ich radości i nadziei.


Kira Antonowna. Matka Zoi.

Kobieta władcza, bezpośrednia, o ciężkim spojrzeniu i ostrym języku. Andrzej od samego początku wyczuwał jej chłód, ale nie przywiązywał do tego dużej wagi. Młodym zawsze wydaje się, że miłość pokona wszystko. A Zoja śmiała się, gdy on poruszał ten temat: „Mama może myśleć, co chce. Najważniejsze, co my myślimy razem”.

Ale Kira Antonowna nie należała do tych, które łatwo się poddają. Była jak doświadczona łowczyni, która widzi cel i wie, że prędzej czy później go osiągnie. Jej słowa raniły jak ostrze:

— Milicjant — to nie zawód. To harówka za grosze. Będzie znikał na dobę w pracy, a ty sama w domu z dziećmi. Po co ci takie życie?

Zoja machała ręką, przysięgając Andrzejowi, że kocha tylko jego. Ale Kira Antonowna nie ustępowała. Czekała. Wytropiła moment jak drapieżnik, aby uderzyć w to, co najbardziej boli.
I w końcu go znalazła.

Na horyzoncie nagle pojawił się Wenia Parszyn, były kolega Zoi ze szkoły. W szkolnych latach był przedmiotem drwin: ani rozumu, ani talentu, tylko upór w próbach zdobycia sympatii Zoi. Potajemnie chował czekoladki w jej tornistrze, zostawiał bukiety polnych kwiatów na ławce, pisał niezdarne liściki. Wszyscy wokół uważali go za natrętnego i beznadziejnego, nawet Kira Antonowna wtedy kręciła głową:

— Boże uchowaj, żeby moja córka z kimś takim się związała!

A kiedy po ósmej klasie Wenia nagle zniknął ze szkoły, wszyscy odetchnęli z ulgą. Wydawało się, że cicho wykreślono go z pamięci, rozpuściło w nurcie czasu.
Ale los, jak to często bywa, postanowił inaczej.

Gdy Zoja była na ostatnim roku instytutu, Parszyn nagle powrócił. I to już nie był niezdarny, nieśmiały chłopiec w wyciągniętej bluzie. Na drodze życia przemienił się w solidnego młodego mężczyznę: drogi garnitur, zadbany wygląd, schludna fryzura, pewny krok.

Na parkingu przy instytucie stał nowiutki samochód, błyszczący w słońcu, jakby potwierdzając, że to zupełnie inny Wenia. W rękach trzymał ogromny bukiet — luksusowy, taki, jak rzadko widziało się wtedy w rękach ludzi, i na który mogli sobie pozwolić nieliczni.

Teraz rozmowy w domu Zoi uległy gwałtownej zmianie. Kira Antonowna, jeszcze niedawno z pogardą wspominająca nazwisko Parszyn, teraz wypowiadała jego imię z szacunkiem, niemal rozkoszując się każdą literą:

— Weniamin — to dopiero facet. Wybił się w życie. Za nim, córko, będziesz jak za murem kamiennym. Nie to co milicjant. Co on ma? Pagony i papiery. A tu — samochód, mieszkanie, jakieś dochodowe interesy, widać.

Zoja nawet nie chciała słuchać. Podnosiła oczy, pełne determinacji:
— Mamo — wzdychała — a co mają do tego jego pieniądze? Kocham Andrzeja. I tyle. Niczego więcej mi nie trzeba.

Andrzej w tych dniach czuł się zwycięzcą. Zoja trzymała się przy nim pewnie i spokojnie, nie odwracała wzroku, nie wahała się. Wydawało się, że wszystkie matczyne uwagi to tylko chwilowe kaprysy, puste rozmowy.

Ale Kira Antonowna nie zamierzała ustępować. Zaczynała powoli, lecz skutecznie, od drobnych kąśliwych uwag, wplatając w każde słowo wątpliwość: czasem mówiła, że praca milicjanta dobrze wygląda tylko w filmach, w życiu jest inaczej; czasem subtelnie sugerowała, że „dziś w pracy, a jutro — w kostnicy”; czasem przypominała, że pieniądze decydują o wiele, a miłość bez materialnych podstaw szybko więdnie.

— Szczęście to mąż obok i pełna lodówka — stwierdzała otwarcie przy Andrzeju, bez skrępowania. — A nie wieczne czekanie, czy wróci z zmiany cały i liczenie groszy, żeby dzieciom mleko kupić.

A sam Weniamin jakby na stałe osiadł w ich domu. Najpierw przychodził „w sprawach służbowych” — że przejeżdżał, chciał sprawdzić, jak Zoja się miewa. Potem nie czekał już na Zoję, przychodził, gdy jej nie było, i rozmawiał z Kirą Antonowną. Umiał dobierać słowa, przekonywał łagodnie i obiecująco, zapewniał, że jeśli przekona córkę do małżeństwa z nim, nigdy nie pożałuje.

— Będę ją nosić na rękach, Kira Antonowna — mówił, patrząc w oczy przyszłej teściowej. — I o pani nie zapomnę. Będziecie dla mnie jak matka. Wszystko, czego chcecie — wszystko dla was. Tylko pomóżcie, a ja będę wdzięczny całe życie.

Te słowa brzmiały słodko, jak miód. A Kira Antonowna słuchała, kiwała głową, wewnętrznie się ciesząc. Z każdym dniem w jej głowie rosła myśl: oto prawdziwa szansa dla córki. Nie jakiś milicjant z mizerną pensją i nieprzewidywalnymi zmianami, lecz mężczyzna, który mógł zapewnić stabilność, prestiż i „właściwe” życie…

I tak, stopniowo, Weniamin stawał się dla Kiry Antonowny uosobieniem ideału, podczas gdy Zoja żyła swoim życiem razem z Andrzejem. Ich dni były wypełnione cichą radością i lekkim wyczekiwaniem przyszłości.

Tworzyli plany, marzyli, omawiali drobiazgi, wybierali daty, śmiali się z błahostek i ogrzewali się swoim wzajemnym ciepłem. Niedawno na poważnie rozważali, kiedy pójdą złożyć wniosek do USC — i wydawało się to tak naturalnym, tak logicznym krokiem.

Andrzej czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Uczył się, a w wolnym czasie pełnił służbę w ochronie porządku publicznego. Życie przynosiło satysfakcję, Zoja była przy nim w każdy weekend, jej oczy lśniły miłością i zaufaniem — czego chcieć więcej do szczęścia? Nie mógł nawet przypuszczać, że w jednej chwili całe jego życie zawali się niczym domek z kart.

Ale ten moment nadszedł.

Tego dnia, kiedy wszystko się zmieniło, na progu jego małego mieszkania pojawiła się Kira Antonowna.

— Andrzeju — powiedziała nagle łagodnym, niemal obcym głosem — nie odganiaj mnie. Przyszłam porozmawiać.

Był zaskoczony, ale nie kłócił się. Przełknął zdziwienie, zaprosił ją do domu i usadził przy stole.

— Herbaty? — zaproponował zgodnie z przyzwyczajeniem, według zasad gościnności.

— Oczywiście, herbaty — zgodziła się, zdejmując rękawiczki. — Słuchaj, Andrzeju… długo myślałam i doszłam do wniosku. Nie mogę już dłużej się sprzeciwiać. Jeśli wy z Zoją zdecydowaliście, niech tak będzie.

Andrzej poczuł ulgę, uśmiech sam rozlał się po jego twarzy. Może wreszcie mur, który zawsze widział przed sobą, runął? Może teraz wszystko się ułoży?

Postawił czajnik, wyciągnął kubki, zaproponował ciasteczka. Kira Antonowna mówiła spokojnie, niemal przyjaźnie:

— Przecież martwię się o Zoję — powiedziała, jakby się tłumacząc. — Jeszcze młoda, życie przed nią. Ale widocznie się myliłam… Jeśli tak bardzo się kochacie, niech będzie tak, jak postanowiliście.

Jej słowa brzmiały jak muzyka. Dusza Andrzeja napełniła się ciepłem, wydawało się, że teraz przed nimi otwarta jest droga do szczęścia. Świat znowu nabrał barw, a serce — lekkości.

Ale potem nastała pustka.

Po wypiciu herbaty nie pamiętał już nic. Ani jak Kira Antonowna wyszła, ani jak sam rzucił się na kanapę i zasnął. Obudził się dopiero rano z ciężką głową i dziwnym, lepkim osadem w duszy, którego nie potrafił zrozumieć.

A kiedy przyjechał do Zoi, powitała go chłodną obojętnością. Ani kropli ciepła, ani zwyczajnego uśmiechu.

— Andrzeju — powiedziała zimno, równym tonem, bez cienia dawnej czułości — wszystko skończone.

Nie mógł w to uwierzyć.

— Zojo, co ty mówisz? Przecież ty… my…

— To była tylko gra — przerwała mu, jakby mówiła obcym głosem. — Zawsze czekałam na Weniamina. Kocham go. Wychodzę za niego za mąż.

Te słowa uderzyły go jak ostre noże. Andrzej próbował się do niej przebić, pytał, prosił o wyjaśnienie, błagał, by cofnąć czas. Ale ona powtarzała jedno i to samo: przez cały czas kłamała, wszystko było tylko zabawą.

Tego dnia jego świat zawalił się całkowicie.

Na zawsze zapamiętał, jak Zoja odwróciła się i odeszła, zamykając przed nim drzwi. Ten obraz nawiedzał go nocami, powracał we śnie, po którym budził się w zimnym pocie. Ciągle przeżywał ten dzień, kiedy szczęście obróciło się w pustkę.

Rodziny nigdy nie założył. Po tym zdradzie Andrzej postanowił: nie można wierzyć kobietom. Jeśli ta, która przysięgała wieczną miłość, mogła zdradzić w tak okrutny sposób, oznaczało to, że nikt nie zasługuje na zaufanie. Serce się zamykało, a rozum budował niewidzialny, ale nieprzenikniony mur wokół niego.

Zanurzył się całkowicie w pracy. Brał na siebie coraz więcej spraw, zostawał do późnej nocy, tylko po to, by nie wracać do domu. Cisza w mieszkaniu przygniatała, dusiła, przypominając o tym, czego już nie było. Dokumenty, raporty, przesłuchania — wszystko to pozwalało zapomnieć. I tak mijały lata, jeden po drugim, niepostrzeżenie przemieniając się w siedemnaście długich lat.

I oto teraz, po tylu latach, stała przed nim ona. Kira Antonowna.

Od razu ją poznał — mimo lat, zmarszczek i siwizny, w oczach pozostał ten sam chłód, ta sama wewnętrzna siła, która kiedyś powstrzymywała Zoję przed jego miłością. Ale ona go nie poznała. Była zbyt wstrząśnięta, zbyt zagubiona. Nawet kiedy dyżurny wymówił jego imię, nie była w stanie połączyć tego dorosłego mężczyzny z tym młodzieńcem, którego kiedyś odrzuciła dla „korzystnego” zięcia.

Biegała nerwowo, chaotycznie powtarzając słowa dyżurnego: córka i wnuczka pojechały na działkę, nie kontaktują się, a wniosek jej odmawiają przyjąć. Andrzej Nikołajewicz próbował ją uspokoić:

— Może po prostu nie ma zasięgu. Za miastem to normalne.

Ale ona szlochała i nagle wybuchła płaczem.

— Nie, pan nie rozumie! — jej głos załamał się, zamienił w rozpaczliwy krzyk. — Czuję… stało się coś złego! Dopiero dziś się dowiedziałam: zięć uciekł z więzienia! Pewnie poszedł do nich! Co im zrobi — tylko Bóg wie!

Serce Andrzeja mimowolnie zadrżało. W słowach kobiety mogła być prawda. Jeśli naprawdę uciekł więzień powiązany z Zoją, sprawa stawała się znacznie poważniejsza. Wziął głęboki oddech, zebrał siły i krótko powiedział:

— Chodźmy do mojego gabinetu. Tam spokojnie porozmawiamy.

Otworzył drzwi i przepuścił ją przodem. Kobieta weszła, nie oglądając się za siebie. Dopiero wtedy zauważył, jak bardzo się zmieniła. W jej chodu nie było już pewnej twardości — tylko niepokój i bezradność, lekki drżenie ramion i rąk. Każdy ruch zdradzał strach, który wcześniej był Kirze Antonownie obcy.

Andrzej zamknął drzwi. Gabinet powitał ich zwykłą ciszą: tylko równomierne tykanie zegara przerywało pauzę. Wskazał kobiecie krzesło naprzeciwko i usiadł przy stole, splatając palce. Jego głos był rzeczowy, spokojny:

— Proszę usiąść. Opowiedz wszystko dokładnie. O córce, o zięciu.

Kira Antonowna najpierw tylko mrugała, jakby próbując się mu lepiej przyjrzeć. Mrużyła oczy, odwracała wzrok, znowu wpatrywała się, jakby próbując przypomnieć sobie, gdzie go wcześniej widziała. I nagle jej twarz się skrzywiła. Oczy napełniły się łzami, wargi drgnęły, a głos się złamał:

— Boże… Andrzeju?.. To ty?..

I wtedy z niej wylał się strumień słów. Najpierw cichy, powstrzymywany, potem — niepowstrzymany, niczym urwany wodospad. Zakryła twarz rękami, ramiona zadrżały, ciało jakby nie wytrzymywało ciężaru, który nosiła przez wiele lat.

— Wybacz mi, synku… — wyszeptała drżącym głosem. — Boże, jak bardzo jestem ci winna… Nie wiedziałam… A raczej — nie chciałam wiedzieć! Wienia… ten Wienia… zdobywał pieniądze w sposób przestępczy! A ja, głupia, myślałam: solidny, przy samochodzie, dba… Sama oddałam mu córkę w swoje ręce!

Szlochała, podnosząc zaróżowione oczy, pełne strachu i skruchy.

— To, co się wtedy stało… wsypałam ci do herbaty środek nasenny. Dał mi go Wienia. Powiedział — trzeba, żeby wszystko było szybko i czysto. Wierzyłam, że robię dla córki najlepiej. Potem go wezwałam, on już czekał przy wejściu. Wszedł, przeniósł cię na łóżko… A potem przyniósł dziewczynę… lekką dziewczynę. Położyła się obok ciebie, objęła cię. Odeszłam. Wróciłam do domu.

Jej słowa brzmiały jak wyrok.

— Żeby Zoja zobaczyła… — domyślił się.

Kira Antonowna przymknęła oczy i kiwnęła głową.

— Tamtego ranka córka przyznała mi się, że jest w ciąży. Powiedziała, że wyjdzie za ciebie, nawet jeśli będę przeciwna. Miała zamiar do ciebie uciec, dzielić radość. — Łkała, ale kontynuowała, — A ja… uprzedziłam ją, potem wróciłam i powiedziałam: wszystko przemyślałam, nie będę przeszkadzać. Idź, córko, ciesz się Andrzejem.

— I ona przyszła… — mruknął Andrzej.

— Przyszła… — głos Kiry Antonowny drżał, — otworzyła drzwi… i zobaczyła was. Ty śpisz, obok ta dziewczyna, w objęciach…

Andrzej zacisnął zęby, szczęki pulsowały od tłumionej wściekłości i bólu.

— Pobiegła do domu w histerii, płakała na moim ramieniu — łkała kobieta. — A ja… powiedziałam jej wtedy: korzystaj z okazji, wyjdź za Wenię. O dziecku jeszcze nie mów, on przyjmie jak swoje, nigdy się nie dowie. Z nim będziesz szczęśliwa, a ten… zdrajca… niech gryzie się w łokcie!

Jej głos się załamał, zachłysnęła się, ale nie milknęła:

— I uwierzyła, biedna! Zgodziła się. Następnego dnia złożyli wniosek z Weniją. Potem wyjechali do innego miasta, sama ich odprowadziłam na dworzec.

Andrzej zamknął oczy. W piersi paliło tak, jakby na nowo przeżywał wszystko — ból, zdradę, bezsilność.

— Myślałem… — powiedział cicho, ledwo słyszalnie — że ona jest szczęśliwa. Przez wszystkie te lata tak myślałem…

— Nie — pokręciła głową Kira Antonowna. — Nie! Dwa lata wytrzymała. Potem wróciła do mnie, zraniona, we łzach. On ją krzywdził, tyranizował. Dowiedział się, że dziecko nie jego… Boże, co jej wtedy zrobił! Ledwo uciekła. Potem kilka razy próbował ją odzyskać, nawet wnuczkę kiedyś porwał. Policja znalazła, dzięki Bogu… Ale on ciągle wracał! Czasem siedział, czasem wychodził, i znów zmieniał życie mojej dziewczyny w piekło, potem znowu trafiał za kratki.

Kobieta rozdzierała się płaczem jeszcze mocniej:

— Wybacz mi, Andrzeju! Wybacz, że złamałam twoje życie i jej też… Nie wiedziałam, że Wienia jest taki! Głupia byłam, stara głupia! Ale teraz pomóż! Na Boga, pomóż!

I w tym momencie Andrzej Nikołajewicz poczuł, jak cały ciężar siedemnastu lat, wszystkie rozczarowania, zdrady i ból przeszłości spadły na niego jednocześnie, niczym lawina, miażdżąca wszystko na swojej drodze. Serce zadrżało, odebrało mu oddech, a oczy wypełniły łzy, które powstrzymywał przez tyle lat.

Wkrótce samochód Andrzeja Nikołajewicza mknął już po wiejskiej trasie. Reflektory wydobywały z ciemności tylko wąski pas asfaltu, sporadyczne znaki i obdarte billboardy z ledwo czytelnymi napisami.

Po dwudziestu minutach auto łagodnie zatrzymało się przy potrzebnej posesji. Drewniany płot był krzywy, furtka uchylona, skrzypiąca na zawiasach. W słabym świetle reflektorów w oddali migotały okna domu — puste, bez światełka, bez oznak życia w środku.

Ale przy bramie stał samochód Zoi. Przeszył go dreszcz: znaczyło to, że byli tu całkiem niedawno.

Andrzej ostrożnie popchnął furtkę, wszedł na teren. Nocne powietrze było gęste, wilgotne, przesiąknięte niepokojącą ciszą. Nasłuchiwał: tylko wiatr szumiał w liściach, gdzieś w oddali szczekał samotny pies.

Powoli, niemal skradając się, obszedł teren. Patrzył pod nogi, ślizgał wzrokiem po każdym krzaku, każdej ścieżce, każdej rabacie. I nagle… coś zabłysło w trawie przy grządce. Andrzej przykucnął, ostrożnie podniósł przedmiot. Telefon. Ekran pęknięty, ale gdy nacisnął przycisk, wyświetlacz w końcu zajaśniał.

Andrzej znalazł mapę, na której migotała maleńka kropka geolokalizacji, poruszająca się w czasie rzeczywistym.

Zastygł. Serce uderzyło raz, drugi… Nad kropką płonęło imię: „Ksyusha”.

W piersi jakby coś pękło. Przypomniał sobie chaotyczny głos Kiry Antonowny: „Wnuczka… córka Zoi…”.

Ksyusha — ich córka. Jego córka!

Cała przeszłość, cały chłód tych siedemnastu lat i cała odkryta prawda nagle splotły się w jedno odczucie: musi ich znaleźć. Nie ma prawa ich stracić.

Wpatrzył się w mapę. Kropka migała w pobliżu. Miejsce… Andrzej od razu je rozpoznał. Serce boleśnie zadrżało. Opuszczona fabryka. Stare hale, ruiny, od których ludzie trzymali się z daleka. Tam mieszkali bezdomni, tam ukrywali się uciekinierzy, tam działo się wszystko, o czym woleli nie mówić na głos.

Andrzej zgrzytnął zębami, cicho przeklął. Ręce mu drżały, gdy chwycił krótkofalówkę.

— Tu pułkownik Kryłow. Natychmiast wyślij wsparcie na opuszczoną fabrykę, dawną maszynową.

Nie czekał. W następnej sekundzie siedział już za kierownicą i naciskał gaz tak, że koła zawyły.

Gdy dojechał, niebo przed nim płonęło czerwonym poświatą. Jedna z hal płonęła, jakby piekielny ogień wyrwał się na wolność. Ogień żarł stare deski i belki, z trzaskiem zawalały się konstrukcje, a co chwilę w niebo wzbijał się fontanną strumień iskier, wymieszanych z czarnym, duszącym dymem. Ten wirował w powietrzu, wyginał się niczym żywa istota.

Andrzej gwałtownie zatrzymał samochód i wyskoczył na zewnątrz. Gorące powietrze uderzyło w twarz, natychmiast poparzyło skórę. Dym szczypał w oczy, gardło ścisnęło tak, że zachłysnął się kaszlem. Ale nie zatrzymał się. Nie miał prawa.

Czuł — tam są. Zoja. Ksyusha. Gdzieś w tym płonącym piekle. I wejdzie tam, nawet jeśli kosztować to będzie jego własne życie.

— Zoja! — krzyknął, przebiwszy trzask ognia i skrzypienie opadających belek. — Ksyusha!

Sekunda ciszy wydawała się wiecznością. I nagle usłyszał słaby, ochrypły kaszel.

Rzucił się w stronę dźwięku, nie myśląc o tym, że nad nim wali się strop, że ogień chciwie oblizuje belki i zaraz zamknie mu drogę. Przeskakiwał przez gruz, potykał się o kawałki spalonego drewna, odpychał barkiem odłamki cegieł, zdzierał skórę z dłoni, ale biegł dalej, aż w końcu ich zobaczył.

W kącie, za częściowo zawaloną przegrodą, w obłoku dymu, siedziała Zoja: skulona, zrozpaczona, z okopconą twarzą i drżącymi rękami. Przytulała dziewczynkę, osłaniając ją przed drażniącym dymem. Oczy kobiety — kiedyś tak jasne, ukochane — były szeroko otwarte z przerażenia, ale wciąż tliła się w nich iskierka nadziei.

— Andrzej? — Wargi jej drżały, imię wyrwało się niemal bezgłośnie.

Nie odpowiedział. W piersi wrzało zbyt wiele — ból, wściekłość, ulga. Zamiast słów rzucił się do nich, pochylił, objął obie naraz, przyciskając do siebie tak, jakby chciał siłą ukryć je przed ogniem i niebezpieczeństwem. I poprowadził w stronę wyjścia.

Każdy krok był ciężki: powietrze paliło płuca, oczy łzawiły od dymu. Droga wydawała się nieskończona. Płomienie chwytały ich za ubrania, jakby chciały zatrzymać, nie wypuścić z tego piekła. W pewnym momencie z góry spadł płonący fragment stropu, uderzył obok, rozsypując iskry — i tylko cudem ich nie trafił.

Ale udało im się przejść. Ostry podmuch powietrza uderzył w twarz. Zimna nocna świeżość wdarła się w płuca, parząc niemniej niż ogień.

Zoja zakaszlała, pochylając się, ramiona jej drżały. Ksyusha, wciąż nie wierząc, że są uratowane, zalała się łzami, chowając twarz na jego piersi. A dla Andrzeja jakby grała muzyka: żyją. Udało mu się.

W tym momencie na dziedziniec fabryki wjechał samochód. Reflektory rozbłysły, przecinając noc oślepiającym światłem. Za nim — kolejny, i jeszcze jeden. Trzasnęły drzwi, rozległy się krzyki dowódców, szybkie kroki po żwirze. Ludzie w mundurach wychodzili na zewnątrz: jedni rozwijali węże strażackie, kierując strumienie wody na ogień, inni rzucili się przeczesywać teren.

— Jest tutaj! — rozległ się czyjś głos. — Ucieka przez północne wyjście!

Andrzej odwrócił się. W oddali, na tle płonącego ognia, przemknęła sylwetka. Cień, którego poznałby w tysiącu przypadków. Wienia. Ten sam, przez którego zawaliło się jego życie, przez którego Zoja przeszła przez piekło, a dziecko dorastało w strachu, nie znając ojca. Biegł, przygarbiony, próbując ukryć się w ciemności.

Ale Andrzej nie ruszył się z miejsca. Jego miejsce było tutaj, obok Zoi i ich córki. Obj ął je mocniej, czując drżenie ich ciał, wdychając zapach dymu wnikający we włosy i ubrania, i zdając sobie sprawę, że to koniec koszmaru, który trwał zbyt długo.

Grupa interwencyjna zadziałała bezbłędnie. Kilka minut i wszystko było skończone: Weniamina skrępowano, przyciśnięto do ziemi, założono kajdanki. Szarpał się, wrzeszczał, plunął przekleństwami, ale to już nic nie znaczyło. Wsadzono go do samochodu, a trzask drzwi zabrzmiał jak ostateczna kropka.

Później Andrzej dowiedział się, że jego kara została znacznie wydłużona. Ucieczka z więzienia, podpalenie, próba zabójstwa, zagrożenie życia, w tym osoby nieletniej. I teraz dla Weniamina lata za drutem kolczastym rozciągną się na całe, prawdopodobnie, życie. Wróci stamtąd tylko jako starzec, jeśli dożyje.

Zoja i Ksyusha otrzymały niezbędną pomoc medyczną. Andrzej przez cały czas nie odstępował ich na krok, trzymał się blisko, jakby bał się, że jeśli puści choć na chwilę — znikną. Kiedy zagrożenie minęło, sam zawiózł je do domu.

Przy wejściu już czekała Kira Antonowna. Jej twarz była zmęczona, oczy czerwone, powieki spuchnięte od łez. A gdy w świetle latarni zobaczyła córkę i wnuczkę — żywe, choć wyczerpane — natychmiast zerwała się z miejsca.

— Córeczko!.. — krzyknęła i, zapominając o wszystkim, rzuciła się do nich. Obj ęła obie naraz, przyciskając tak mocno, że Zoja ledwo mogła oddychać. — Boże… moi bliscy… myślałam, że już nigdy…

Słowa zrywały się, plątały, przerywane były spazmatycznym szlochem.

— Wybacz mi, córeczko… — głos jej drżał. — To moja wina. Wszystko to moja wina. Wtedy… wszystko zaplanowałam. Myślałam, że robię dla ciebie najlepiej… A wyszło… Boże, jak wyszło!

I znów, jakby przerwano tamę, mówiła chaotycznie, gorąco, nie oszczędzając siebie. Opowiedziała córce wszystko bez ukrywania: jak pchała ją ku Weniaminowi, przymykała oko na jego czyny, jak kiedyś zniszczyła jej miłość. Mówiła i płakała, błagając o wybaczenie.

Zoja słuchała milcząco. W oczach jej stały łzy, a w piersi rosł ból, zmieszany z współczuciem.

— Mamo… po co? — tylko to zdołała wymówić. — Po co tak?

Kira Antonowna drgnęła, zakryła twarz rękami, ale odpowiedziała:

— Byłam głupia… chciałam jak najlepiej. Myślałam o dostatku, o pozorze dobrobytu… A Andrzeja nienawidziłam. Bałam się, że wciągnie cię w nędzę. Nie chciałam nawet wiedzieć, że jest prawdziwym człowiekiem, godnym zaufania. Oszukałam jego i ciebie — głos jej się złamał, i zalała się łzami jak dziecko, bez powstrzymania.

Zoja przytuliła matkę, pogładziła ją po głowie i cicho, zmęczona, ale stanowczo powiedziała:

— Teraz to wszystko jest w przeszłości. Najważniejsze — że żyjemy. I Andrzej jest obok…

Spojrzała na Andrzeja. W jej spojrzeniu była tylko ciepła, łagodna zmęczoność i to samo zaufanie, które stracił przez cudzą łaskę siedemnaście lat temu.

…Siedzieli w pokoju we troje: Andrzej, Zoja i Ksyusha. Andrzej opowiadał o sobie — powoli, z przerwami, jakby na nowo uczył się mówić o swoim życiu. O tym, jak całkowicie poświęcił się pracy, by nie odczuwać pustki, jak przez długie lata uważał, że nie ma ani przeszłości, ani przyszłości. Zoja dzieliła się tym, co musiała przeżyć przy Weniaminie, jak często wspominała Andrzeja, jak marzyła, by go spotkać, dowiedzieć się o jego życiu, dawno już odpuściła urazę. Ksyusha słuchała ich i cicho wzdychała.

Siedzieli tak do samego rana. Za oknami jaśniał świt, w pokoju unosił się zapach kawy — Zoja, nie mówiąc nic, poszła do kuchni i wkrótce wróciła z dymiącymi kubkami. Ksyusha przyniosła kanapki.

Andrzej spojrzał na nie obie i nagle zrozumiał: samotność się skończyła. Życie, okrutne i bezwzględne, dało mu drugą szansę.

I ten dzień — ten sam, kiedy wyciągnął je z ognia, kiedy prawda wreszcie wyszła na jaw i przeszłość przestała dręczyć — stał się najszczęśliwszym dniem dla całej trójki.