Nie potrzebuję dziecka od szarej myszki — rzucił, wręczając jej pieniądze. Los przygotował dla niego straszną lekcję.

Wieczorne powietrze było chłodne i wilgotne, ale w kabinie drogiego samochodu unosił się zapach rozgrzanej skóry i luksusowych perfum Aleksandra. Jelena siedziała na fotelu pasażera, ściskając torebkę w dłoniach i czując, jak narasta w niej niewytłumaczalny niepokój. Aleksander milczał prawie całą drogę, a kiedy zatrzymali się na pustym nabrzeżu, odwrócił się do niej z zimnym, drapieżnym uśmiechem.
— No i co, Lena, to już wszystko. Nasze, że tak powiem, spotkania dobiegły końca — jego głos był dziwnie równy, pozbawiony jakichkolwiek emocji.
Jelena zamrugała zdezorientowana. Nie rozumiała. To był jakiś głupi, złośliwy żart. Przecież jeszcze wczoraj rozmawiali o tym, jak spędzą weekend, obiecywał przedstawić ją swoim znajomym z klubu jachtowego.
— Sasza, o czym ty mówisz? Nie rozumiem… Żartujesz? — jej głos zadrżał.
Uśmiech na jego twarzy się poszerzył, ale oczy pozostały lodowate.
— Jakie żarty. Wyglądam na idiotę? — pochylił się ku niej bliżej, a od jego spojrzenia zrobiło się naprawdę strasznie. — Czy może myślałaś, że nie domyślę się, po co to wszystko urządziłaś? Uznałaś, że jeśli zajdziesz w ciążę, to od razu pobiegnę z tobą do urzędu? Naiwna.
Świat Jeleny nie tylko się zachwiał — rozpadł się na tysiące ostrych odłamków, wbijających się prosto w jej serce. Brakowało jej powietrza. Oskarżenie było tak potworne, tak niesprawiedliwe, że nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.
— Nie… nie, to nie tak… — wyszeptała w końcu, a łzy popłynęły z oczu, zamazując światła nocnego miasta. — To przypadek… To… Bóg dał dziecko, Sasza! Jak możesz tak myśleć?
— Boga tu nie mieszaj — przerwał jej szorstko. — Z bogami rozliczaj się sama. Ja ci jasno powiedziałem: mnie to niepotrzebne.
Oparł się o siedzenie, mierząc ją pogardliwym spojrzeniem od stóp do głów.
— Naprawdę myślałaś, że ja, Aleksandr Woroncow, ożenię się z tobą? Z szarą masą z twojego wiejskiego bagna? Nie chcę dziecka od… takiej jak ty. Zrozumiałaś?
Te słowa były straszniejsze niż policzek. Zabijały, wypalały wszystko, co żywe, od środka. A on, jakby kończąc egzekucję, niedbałym gestem wyjął z schowka biały kopertę i rzucił jej na kolana.
— Tu masz pieniądze. Na aborcję i bilet do domu, do twojej wsi. Żebym nigdy więcej cię nie widział. I nie waż się dzwonić.
Drzwi samochodu zatrzasnęły się. Opony zapiszczały. Po chwili na nabrzeżu pozostał tylko szum oddalającego się silnika i Jelena — sama, zdruzgotana, upokorzona, ściskająca w dłoniach cenę zdrady.
Czas się zatrzymał. Jelena siedziała na zimnej ławce przy nabrzeżu, nie czując ani przeszywającego wiatru, ani dreszczy, które wstrząsały całym ciałem. Nie płakała — łzy skończyły się tam, w samochodzie. W środku była tylko głucha, dźwięcząca pustka. Ręce same, jakby cudze, rozszczelniły kopertę. W środku leżał starannie ułożony plik nowych dolarowych banknotów. Wszystko zaplanował wcześniej. Ta myśl przecięła ją na nowo. Nie wahał się, nie miał wątpliwości. Po prostu wykreślił ją ze swojego życia jak uciążliwy błąd i nawet wycenił jej wartość w obcej walucie.
— Proszę pani, wszystko w porządku?
Drgnęła i podniosła głowę. Obok stał mężczyzna w średnim wieku, w eleganckim płaszczu i z teczką w ręku. Jego twarz z zadbaną brodą i okularami w cienkiej oprawce wydawała się znajoma. Patrzył na nią z autentycznym niepokojem.
— Przepraszam, pani jest Jeleną? Z filologicznego? Ja — Nikołaj Iwanowicz, pamięta pani, prowadziłem u was literaturę zagraniczną w zeszłym semestrze.
Nie od razu go poznała. Twarz wykładowcy, tak znajoma zza katedry, tutaj, w półmroku nocnego nabrzeża, wyglądała inaczej. Ale jego spokojny, życzliwy głos powoli wyciągał ją z odrętwienia.
— Nikołaj Iwanowicz… — wyszeptała, a jej usta znów zadrżały.

Usiadł delikatnie na ławce obok, ale w bezpiecznej odległości.
— Wracałem ze spotkania, patrzę — siedzi moja studentka, całkiem sama. Już późno, metro zaraz zamkną. Pani przecież mieszka na drugim końcu miasta, jeśli się nie mylę? Chodźmy do mnie, mieszkam tu, w sąsiednim bloku. Napije się pani gorącej herbaty, ogrzeje się, a rano zdecyduje, co dalej. Nie godzi się w takim stanie zostać na ulicy.
Jelena nie miała już ani siły, ani chęci, by się sprzeczać, ani nawet myśleć. Była złamana, a nagła troska człowieka, który w gruncie rzeczy był obcy, przypominała rzucone tonącemu koło ratunkowe. Skinęła tylko głową, nie mogąc wydobyć głosu. Zrozumiał jej milczące przyzwolenie, delikatnie ujął ją pod ramię i pomógł wstać. Opierając się na jego ramieniu jak na jedynym pewnym oparciu w zawalonym świecie, Jelena posłusznie ruszyła za nim w ciemność zaułka, z dala od miejsca swojego upokorzenia.
Mieszkanie Nikołaja Iwanowicza okazało się całkowitym przeciwieństwem chłodnego, minimalistycznego loftu Aleksandra. Tu panował spokój i harmonia. Wysokie regały z książkami aż po sufit, stary biurko pod zieloną lampą, miękkie światło lampy stojącej, oświetlające przytulny fotel i stos czasopism na stoliku kawowym. Pachniało drewnem, starymi książkami i zaparzoną herbatą.
— Proszę, nie wstydź się — powiedział Nikołaj Iwanowicz, pomagając jej zdjąć płaszcz. — Prowadzę tu kawalerskie życie, ale staram się utrzymywać porządek. Gdy w domu panuje przytulność, samotność nie doskwiera tak bardzo.
Ostatnie zdanie zabrzmiało tak prosto i tak trafnie, że poruszyło w duszy Jeleny jakąś nową, jeszcze nieobumarłą strunę. Łzy, które — jak jej się wydawało — wyschły na zawsze, znów napłynęły do oczu. Udając, że nie zauważył, odszedł cicho do kuchni, a po chwili wrócił z dwiema filiżankami parującej herbaty z melisą.
Przy tej herbacie, w atmosferze cichego, inteligenckiego współczucia, Jelena sama nie zauważyła, jak opowiedziała mu wszystko. O swojej miłości — naiwnej i ślepej, o ciąży, o okrutnych słowach Aleksandra i o kopercie z pieniędzmi, która wciąż leżała w jej torebce, paląc palce. Nikołaj Iwanowicz słuchał w milczeniu, nie przerywając, a w jego spojrzeniu nie było ani potępienia, ani litości — tylko głębokie ludzkie zrozumienie.
Gdy jej chaotyczna opowieść dobiegła końca, powiedział łagodnie:
— Musi pani odpocząć. I nie tylko pani — taktownie skinął głową w stronę jej brzucha, po raz pierwszy wprost nazywając to, co już dawno zrozumiał. — Pójdzie pani do mojej sypialni, pościel jest świeża. A ja ulokuję się tutaj, w salonie na kanapie. Proszę nie dyskutować — teraz potrzebny jest pani spokój.
Rano przywitał ją w kuchni zapachem świeżo zaparzonej kawy i omletu. Jelena czuła się trochę wypoczęta, ale całkowicie zagubiona. Nie wiedziała, co robić dalej. I wtedy Nikołaj Iwanowicz, mieszając łyżeczką cukier w swojej filiżance, złożył jej najbardziej nieoczekiwaną propozycję w jej życiu.
— Jeleno, długo myślałem tej nocy — zaczął spokojnie i poważnie. — Mam dla pani propozycję. Być może wyda się pani dziwna. Chodzi o to, że zaproponowano mi objęcie katedry slawistyki na jednym z europejskich uniwersytetów. To praca moich marzeń. Ale jest tam pewien warunek — niepisany, ale istotny — preferują pracowników mających rodzinę. To tworzy obraz stabilności i wiarygodności. A ja, jak pani rozumie, jestem samotny.
Zrobił pauzę, by pozwolić jej przyswoić słowa.
— Proponuję pani fikcyjne małżeństwo. Nadam pani dziecku swoje nazwisko i patronimik. Zapewnię wam wszystko, czego będziecie potrzebować. Będzie pani mogła spokojnie dokończyć studia, urodzić i wychować dziecko, nie martwiąc się o pieniądze ani sprawy bytowe. A za kilka lat, gdy wszystko się ustabilizuje, będziemy mogli spokojnie się rozwieść, jeśli pani będzie tego chciała. Proszę to przemyśleć. Nie nalegam.
Spędzili razem kolejny tydzień. Nie naciskał, nie ponaglał — po prostu był obok, otaczając ją nienachalną troską. Dużo spacerowali, rozmawiali o książkach, o życiu. Jelena widziała przed sobą mądrego, dobrego i niezwykle uczciwego człowieka. I zgodziła się.
Ich skromny ślub przeszedł prawie niezauważenie. A potem zaczęło się życie. Fikcyjne małżeństwo niezauważalnie dla nich obojga przerodziło się w coś więcej. Szacunek przerodził się w przywiązanie, przywiązanie — w głęboką, spokojną miłość. Po pięciu latach urodziła im się wspólna córka, którą nazwali Żenią. A starszy syn, Kiriłł Nikołajewicz, dorastał w atmosferze takiej miłości i troski, o jakiej Jelena nawet nie śniła, i uważał Nikołaja Iwanowicza za swojego jedynego, najlepszego na świecie ojca.
Minęło dwadzieścia pięć lat. W luksusowym gabinecie na ostatnim piętrze wieżowca „Woroncow Tower” siedział jego właściciel — Aleksandr Igoriewicz Woroncow. Już dawno przestał być tamtym przystojnym Saszą, preferując poważne „Aleksandr Igoriewicz”. Był bajecznie bogaty, wpływowy — i absolutnie samotny. Ostry, przeszywający ból w brzuchu skręcił go tak mocno, że zgiął się wpół, o mało nie spadając z fotela obitego krokodylą skórą.
Życie ułożyło się tak, jak planował: pieniądze, władza, status. Było też małżeństwo — z córką odpowiedniego partnera. Małżeństwo, które zakończyło się skandalicznym rozwodem i zostawiło po sobie tylko jeszcze większy cynizm i głuchą nieufność wobec kobiet. Dzieci w tym związku nie było — nie było na to czasu. Rodzice, których kiedyś szanował i trochę się obawiał, kilka lat temu tragicznie zginęli w wypadku samochodowym, co tylko spotęgowało jego wrodzoną niechęć do lekarzy, którzy — według niego — „nic nie mogli zrobić”.
O swojej wrzodzie wiedział od dawna. Osobisty lekarz, drogi specjalista ze Szwajcarii, od pół roku namawiał go na operację, ale Aleksandr tylko machał ręką. Operacja — to dla słabeuszy. To znaczy przyznać, że organizm zawiódł, okazał słabość. On, Aleksandr Woroncow, nie mógł sobie na to pozwolić. Tłumił ból drogimi lekami i dalej pracował w szaleńczym tempie, zawierając transakcje za miliony…
Ale teraz ból był inny. Nie taki, który można zignorować. To była agonia. Sięgnął ręką do przycisku wzywania sekretarki, ale palce go nie słuchały. Przed oczami wszystko się rozmazywało. Przez mglistą zasłonę zobaczył, jak do gabinetu wbiega jego osobisty lekarz, którego, jak się domyślił, wezwała zaniepokojona asystentka.
— Aleksandr Igoriewicz! Przecież pana ostrzegałem! — głos lekarza brzmiał gdzieś daleko. — Perforacja! Natychmiast do szpitala! Karetka już jedzie. Załatwiłem — przyjmą pana w najlepszej klinice w mieście. Proszę się trzymać!

Ostatnie, co zapamiętał Aleksandr, to twarze przerażonych ratowników i uczucie pełnego, zwierzęcego strachu przed nieuchronnością tego, co się dzieje.
Korytarze szpitala zlewały się w jeden niekończący się biały pas. Lampy sufitowe migały nad głową jak błyski stroboskopu. Aleksandra w półprzytomnym stanie wieziono na noszach do sali operacyjnej. Strach, lepki i lodowaty, paraliżował resztki świadomości. On, który nigdy nie wierzył ani w Boga, ani w diabła, teraz rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie strzępy jakiejś modlitwy, którą słyszał w dzieciństwie od babci. „Panie Boże, zbaw i zachowaj…” — dudniło mu w skroniach.
W sali przedoperacyjnej panował rzeczowy pośpiech. Maski, fartuchy, metaliczny blask narzędzi. Przełożyli go na zimny stół operacyjny. Ktoś zakładał mu na twarz maskę. Przez narastające otępienie zobaczył, jak do stołu podeszła kolejna postać w niebieskim stroju chirurgicznym i masce. Kobieta. Poprawiła lampę nad nim, a światło uderzyło go prosto w oczy. Na moment ich spojrzenia się spotkały. Nie widział jej twarzy, tylko oczy. Szare, spokojne, do bólu znajome oczy. I w tej sekundzie, na chwilę przed tym, jak narkoza wciągnęła go w czarną otchłań, mózg przeszyła jedna jedyna myśl: „Jelena? Nie… to niemożliwe”.
Operacja była skomplikowana. Asystent, młody chirurg, z podziwem i drżeniem obserwował pracę Jeleny Arkadiewny. Pracowała jak bezbłędny mechanizm, jak android z filmu science fiction. Ani jednego zbędnego ruchu, ani sekundy zwłoki. Jej ręce w sterylnych rękawiczkach unosiły się nad polem operacyjnym z niewiarygodną precyzją.
— Kleszczyki — jej głos był spokojny i równy, mimo krytycznej sytuacji. — Tampon. Ssanie. Jeszcze jedne kleszczyki tutaj. Ciśnienie spada, anestezjolog!
Działała szybko, twardo i absolutnie bezbłędnie. Po trzech godzinach napiętej pracy odłożyła ostatni instrument i powiedziała:
— Zaszywajcie.
W pokoju lekarskim, po zdjęciu maski i czepka, wyglądała na śmiertelnie zmęczoną. Mokre kosmyki włosów przykleiły się do czoła.
— Jeleno Arkadiewno, to było mistrzowskie! — nie powstrzymał się od komplementu asystent. — Dosłownie wyciągnęła go pani z tamtego świata. Tak trudny przypadek.
Jelena podeszła milcząco do okna i spojrzała na nocne miasto. Potem odwróciła się do kolegi.
— Andrzej, masz papierosa?
Zdziwiony uniósł brwi. Wszyscy wiedzieli, że ordynator oddziału chirurgii, profesor Romanowa, nie pali i nie toleruje palaczy. Bez słowa podał jej paczkę i zapalniczkę. Nieporadnie wyciągnęła jednego papierosa, przyłożyła do ust, ale nie zapaliła. Po prostu trzymała go w drżących palcach.
— Jeleno Arkadiewno, coś się stało?
Gorzko się uśmiechnęła, patrząc na białą pałeczkę w swojej dłoni.
— Nienawidziłam tego człowieka przez prawie całe świadome życie — powiedziała cicho, niemal szeptem. — I według wszystkich zasad, według całej etyki lekarskiej, nie miałam dziś prawa go operować.
Dochodziwszy do siebie po operacji, Aleksandr najpierw poczuł nie ból, lecz powracające poczucie własnej wyższości. Przeżył. A to znaczy, że znów wszystko kontroluje. Pierwszym rozkazem, wydanym zachrypniętym głosem dyżurnej pielęgniarce, było żądanie natychmiastowego wezwania lekarza prowadzącego. Musiał się upewnić, że tamte oczy, tamto spojrzenie przed narkozą mu się nie przywidziało.

Jelena weszła do jego pojedynczej sali klasy luks. Surowy biały kitel, włosy spięte w ciasny kok, w dłoniach tablet z historią choroby. Na twarzy — ani śladu emocji, tylko profesjonalna uprzejmość.
— Dzień dobry, Aleksandr Igoriewicz. Jak się pan czuje?
Zignorował pytanie. Patrzył na nią, a jego usta drgnęły w słabym, zadowolonym uśmiechu.
— Lena. Czyli jednak się nie pomyliłem. Witaj. Cieszę się, że cię widzę — celowo przeszedł na „ty”, próbując skrócić dystans, przywrócić ich do tej przeszłości, którą sam sobie wygodnie przepisał.
— Nazywam się Jelena Arkadiewna. Jestem pańskim lekarzem prowadzącym — poprawiła chłodno, nie odwracając wzroku. — Proszę zachować odpowiedni ton.
Ale to go tylko rozochociło. Był pewien, że to tylko maska obronna.
— Jesteś mężatką? — zapytał wprost, z bezczelnością człowieka przyzwyczajonego dostawać wszystko, czego zapragnie. — Nieważne. Wiedz jedno — zawsze dopinałem swego. I zamierzam cię odzyskać. Naprawię ten dawny błąd.
Jelena bez słowa zrobiła notatkę w tablecie i odwróciła się do wyjścia.